Nostalgia

04 kwietnia, 2021 Hanna Bakuła Bez kategorii 0 komentarze

W dzieciństwie mieszkałam z rodzicami u Dziadków w Zielonce i było to rodzinne centrum operacyjne, czyli miejsce, gdzie wszyscy spędzali każde Święta, ku mojej radości, bo zawsze byłam towarzyska. Ale też były pewne nieprzyjemności. Mianowicie wszyscy mnie całowali, podrzucali, brali na kolana i szarpali w przypływach czułości. Mimo, że byłam masywna (stąd przezwisko rodzinne – Hania Bania) dorośli dawali sobie nieźle radę. Wszyscy bardzo młodzi, dwudziestoparoletni, marzący o własnych aniołkach dręczyli mnie, bo byłam jedynym dostępnym dzieckiem. Najbardziej nie lubiłam podrzucania, mimo, że przeważnie mnie skutecznie łapali. Okropne było kręcenie mną dookoła trzymając za rękę i nogę.

Na Wielkanoc otwieraliśmy werandę wychodzącą na ogród. W zimie były uszczelnione drzwi, żeby nie wiało, bo bywały straszne mrozy. Weranda pachniała wilgocią, stała na niej pluszowa otomana secesyjna, na której czytałam książki specjalnie szykowane na lato.

 Stół jak szwedzki, bo było na nim wszystko, stał w tak zwanym dużym pokoju, ale gdy robiło się ciepło to był wynoszony do ogrodu. Ponieważ w czasach mojego dzieciństwa tyło się od jedzenia, a nie z powietrza, byłam pulpetem blond. Dość szybko ucięto mi warkoczyki, bo nie dawałam się czesać. Jadłam jak tartak i byłam w siódmym niebie. Tylko tatuś robił miny, bo chciał żebym była chudym chłopcem, a byłam wręcz przeciwnie. Goście zjeżdżali się koło południa na śniadanie, z kwiatami i prezencikami dla mnie. Przeważały baranki z cukru i kurczaczki z waty, które umieszczałam pomiędzy potrawami, skubiąc co popadnie. A było co. Szynka, chyba ze słonia, tak ogromna, że był do niej specjalny nóż wielkości kosy, jajka gotowane w łupinach cebuli, jajka w domowym majonezie i faszerowane, biała kiełbasa pieczona w wielkich pętach, takoż i kiełbasa wędzona. Obie przybrane listkami borówek. Pasztet z 5 mięs które przekręcaliśmy z dziadkiem 3 razy przez maszynkę przymocowaną do stołu w kuchni. Nóżki w galarecie, pieczony schab, cielęcina z galaretką i baleron w plasterkach. Baranek z masła robiony przez sąsiadkę, która je produkowała na święta, chleb razowy na miodzie i zwykły pytlowy, ogórki mało-solne, ćwikła, grzybki marynowane i śledzie na różne sposoby. Podałam zestaw minimum, bo bywało więcej. To wszystko robiła Babcia ze Stefą, a ja pomagałam, bo do dziś lubię być damą w kuchni. A wszystko przybrane pięknie przez mamę, z którą robiłyśmy pisanki od tygodnia. Słabo mi wychodziły i do teraz mi słabo wychodzą.  Zwykle trzeba coś namalować na cele charytatywne, to się tylko podpisuję złotym flamastrem, bo nie mam talentu do rękodzieła.

 A na stole królował wielki baran z gipsu, z purpurową chorągiewką wbitą w podstawę. Miał czerwoną kokardkę na szyi, na kokardce wisiał dzwoneczek. Baran wielkości kota był przedwojenny, co babcia podkreślała tradycyjnie przy śniadaniu. Były też cukrowe baranki z bazaru Różyckiego, niektóre malutkie i jajka z czekolady w sreberku. To menu śniadaniowe, od 13 do 15, a potem już obiad… Nikt nie wstawał od stołu, żadnych spacerów tylko toasty, byle doczekać do żurku z kiełbasą i pieczonej wołowiny na dziko, z suszonymi grzybami w sosie. Do tego kopytka, buraczki i marynowane grzybki . Oba posiłki wieńczyły wielkie, lukrowane baby, piernik z bakaliami i mazurki. Zawsze okropne, do dziś nie jadam.  Zapomniałam pewnie połowy dań. Co ciekawe, wszyscy w rodzinie, poza mną, byli bardzo szczupli, a panie wręcz filigranowe. Może brak konserwantów sprawiał, że się mniej tyło, bo jadło się dużo. Dziś do proszonej kolacji jestem sama, maluję akwarelki i piszę. Do jedzenia mam to co zwykle, czyli ser biały, pomidory, paprykę, jogurty kozie, borówkę amerykańską , maliny i musli. Na obiad zupa miso , bo kolacja u przyjaciółki czeka. Na spacer po południu idę na Powązki odwiedzić moich kochanych przyjaciół, których co roku jest tam coraz więcej.

Może się jeszcze spotkamy?

 

Życzę zdrowych świąt i końca tego strasznego czasu.

Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane