Gdyby nie 8 godzinny lot, jeździłabym do Nowego Jorku raz na miesiąc. Jest to miasto zaczarowane z doskonałą energią i najwyższym, znanym mi, niebem Może niebo nie chce być zadrapane drapaczami chmur i trzyma się od nich z daleka? Za każdym razem kiedy przyjeżdżam, jestem oczarowana czystym powietrzem, artezyjską wodą do picia i wyczuwalnym rozmachem pod każdym względem, ale są też „dobre zmiany”. W tym roku zaskoczyła mnie ogromna ilość ludzi na ulicach, zwykła dla okresów świątecznych, a teraz byłam od 6 kwietnia, więc liczba turystów z prowincji z plecakami wielkości lodówki, Japończyków i Chińczyków, była nieuzasadniona. Wszyscy malutcy z torbami firmowych sklepów, zupełnie nie zwracający uwagi na mega interesujące rzeczy dziejące się na ulicy i pędzący jak nakręcane zabawki, pozornie bez celu. Podobnie zachowują się azjatyccy studenci najsłynniejszej akademii muzycznej, Juliard, koło której mieszkałam na Zachodniej 66 ulicy u mojej przyjaciółki Jadwigi. Chłopcy i dziewczynki pędzą z instrumentami w pokrowcach na zajęcia, ale są tak drobni, że nawet ze skrzypcami wyglądają, jakby nieśli organy. Mnóstwo ich i często, jak zresztą wszyscy, wpadają pod rozpędzone rowery. Staruszki w tym celują, a ofiary idą w setki.
W ramach dobrych zmian Nowy Jork zafundował mieszkańcom ścieżki rowerowe. Są zupełnie bez sensu, bo rowery jadą na każdym świetle i walą w osoby, które właśnie mają zielone. Ilość wypadków jest ogromna i myślę, że może lepiej te ścieżki skasować, choć jestem zapaloną rowerzystką. Chyba Manhattan jest za ciasny i za szybki. Ulice są piekielnie zatłoczone, więc autobusy prawie się nie posuwają, a pamiętam czasy, kiedy się posuwały całkiem szybko. Metro, na większości stacji, tak brudne, że strach stać na peronie bez kaloszy. Nikt się nie przejmuje, a ja nadal będę twierdziła, ze XIX wieczna struktura miasta nie wytrzymuje i zaraz się wszyscy przylepią do schodów Subwayu, który jest zegarmistrzowsko punktualny i bardzo szybki, acz głośny i prawie zawsze zatłoczony. Taksówki łapie się ręcznie, żadnych radio taxi i postojów. Wybiega się na jezdnię i macha rękami. Czasem walczy kilka osób koło siebie. Nie ma przebacz, staruszka, czy ciężarna, prawo dżungli, a potem taxi wlecze się jak autobus, bo nikt nie przestrzega bus pasów. Ubery bywają droższe od Taxi, sprawdziłam i tam naprawdę nie wiadomo, po co i kto podjedzie.
W muzeach kolejki na godzinę i ledwo co widać, bo wszyscy stoją przylepieni do obrazów. Nawet w Meropolitan Opera tłumy, jak na meczu, tyle, że kibice w słusznym wieku z balkonikami, laskami, wózkami i kulami. Drobią wolniutko, jak automaty, w kierunku swoich zaklepanych od 70 lat miejsc. Jak się popatrzy, to prawie wszyscy widzowie są siwi jak gołąbki. Gdybym była facetem, to bym się cieszyła, bo byłam prawie najmłodsza, przynajmniej na parterze i chwytałam zalotne spojrzenia staruszków, którzy w NY są przeważnie bardzo bogaci i żyją wśród młodych, bez żadnych kompleksów O dziwo mężczyzn w podeszłym wieku więcej niż zasuszonych, acz wesołych wdówek. Moda się Nowojorczyków nie ima. Ma być wygodnie i chyba starają się celowo nie dobierać ubrań kolorystycznie, by wyglądać okropnie. Do tego brak makijażu przed 19, ale głowy czyściutkie. Chodzą niechlujnie, albo pędzą, jakby spieszyli się na samolot, albo sennie, jakby zaraz mieli się położyć. Jedzą na ulicy i w autobusach, monstrualne kanapki. Ja nie mówię o Bronxie, tylko o doskonałych dzielnicach. Za to są przemili, uśmiechnięci, jakby nie było inflacji. Gawędzą z obcymi, są na luzie i chętnie pomagają, jak się czegoś nie wie. Są też straszne, wylewające się z siedzeń w autobusie, antypatyczne, grubasy, zajmujące dwa miejsca i wściekłe. Zawsze coś podjadają, bo się boją, że zemdleją z głodu. W Stanach tylko biedacy są grubi, bo żywią się śmieciowym jedzeniem. Bogaci, chudziutcy.
Dużo wesołych singli, którzy jedzą poza domem i raczej byle co, chyba, że są bogaci. Wtedy żywią się jak kolibry w malutkich restauracjach, najczęściej francuskich. Koło mojej gospodyni Jadwigi są ekskluzywne delikatesy, gdzie sprzedają fantastyczne zupy i sałatki robione przed chwilą, oraz wymyślne sery w ilościach sto gatunków i deserki mające zero kalorii, oraz soczki wyciskane ze wszystkiego. Przestrzegam przed selerem z zieloną pietruszką i kapustą rzymską. Jajek nie smażą tylko delikatnie gotują w wodzie z octem winnym, oczywiście bez skorupki. Nauczyłam się i są pyszne z ciemnym tostem. Osoby, które nie były w NY, znają angielski, mają nogi jak struś, na NY namawiam, bo warto. Reszta niech się zastanowi, bo głupio być przejechanym przez rower i nie mieć się po jakiemu poskarżyć.
Niebawem zamieszczę zdjęcia, z krótkimi opisami. Dopiero wróciłam.
Nowojorski lancz
W głębokiej patelni zagotować wodę, posolić i dodać łyżkę winegretu. Zmniejszyć ogień i delikatnie, najlepiej z małej miseczki, wlać jajko, potem następne. Przykryć. Nie mogą się dotykać. Jak się pokryją leciutkim bielmem, a białko się zupełnie zetnie, wyjąć, łyżką cedzakową na talerz z plasterkami wędzonego łososia z cieniutkimi krążkami czerwonej cebuli i kaparami. Podawać z ciemnym tostem, lub podsmażanymi w ćwiartkach kartoflami w łupinach.(podgotowanymi uprzednio z solą)