Żonkile w Waszyngtonie

10 kwietnia, 2017 Hanna Bakuła Bez kategorii 0 komentarze

Swego czasu ktoś w Waszyngtonie zlecił wysianie żonkili na wszystkich miejskich trawnikach i skarpach, w najbardziej nieoczekiwanych miejscach i właśnie teraz kwitną. W bardzo dobrym gatunku, trochę większe niż nasze, całe miasto żółte i amarantowe, bo hodują drzewa przypominające migdałowce. Mają gładsze pnie, mniejsze kwiaty i są idealnie amarantowe, nieźle się kombinują z żonkilami. Sporo innych niż u nas drzew i mnóstwo nieznanych mi krzewów ozdobnych. Trochę to przypomina Berlin, gdzie drzewa są policzone i ciągle coś kwitnie. W NY też, ale poza Central Parkiem mało kto się tym ekscytuje. Nowy Jork, jak wszystkie stolice, jest twardy i bezlitosny. Paryż czy Warszawa też.

Amerykanie często z powodu pracy lub spraw osobistych się przeprowadzają i to po kilka tysięcy kilometrów. Wynajmują dom, posyłają dzieci do szkoły i jest OK. Rodziców odwiedzają raz do roku na Thanksgiving, albo jeszcze raz, na Gwiazdkę. Wielkanoc nie ma znaczenia, raczej je się obiad z przyjaciółmi w niedzielę, bo poniedziałek pracujący, takoż sobota. Ameryka jest biednym krajem i nie stać ich na długie weekendy. Mój przyjaciel mieszka w Waszyngtonie 20 lat, ma mieszkanie i doskonałą pracę. Jest urodzonym w Oregonie Norwego- Niemcem. Zapytałam go wczoraj, czy czuje się Waszyngtończykiem. Po zastanowieniu odpowiedział:  „ Chyba tak, mieszkam tu już 20 lat”. Przedtem mieszkał

w Oregonie, Kalifornii i w Polsce. Wszędzie mu się podoba, ale nie wspomina tylko żyje jakby tu był zawsze. Amerykańskie dzieci zwykle wychodzą z domu do koledżu mając 18 lat, studiują, ale zwykle daleko od domu, potem dostają pracę w jakimś  mieście i jadą. Nic wspólnego z bocianami, które lecą z Egiptu pod Radzymin, żeby złożyć jaja.

Lubię Amerykanów za otwartość i chęć nawiązywania kontaktów. Staruszkowie, chodzący po osiemdziesiątce na siłownię są bardzo ruchliwi, mniej zgorzkniali i zaczynają pogawędki. Wczoraj w kinie na filmie o warszawskim  Zoo starsi państwo obok zapytali,  „w co to za pięknym języku, mówicie?” My, że po polsku, a oni, że on pracował w Warszawie w banku światowym, dokonywał transformacji kapitalistycznej i sobie razem oglądaliśmy film, którego ekipa jest, poza aktorami, w 100% czeska, Zoo chyba też, a wielbłądek na pewno. Nie byli pewni, czy nasz mieszany z angielskim polski, to nie czeski. Film bardzo polecam.

Z państwem  sobie po filmie pomachaliśmy i tyle. Bardzo tu optymistycznie. Jest słoikowo na 14 ulicy. Identycznie jak w Wilanowie, tłumy młodych ludzi patrzących podejrzliwie na staruszków zajmujących miejsca w restauracjach, zamiast w domach starców.

Trumpem mało kto się przejmuje, on też nikim, poza Putinem. Ameryka to potęga, bo są bardo solidni, prawdomówni, co czasem śmieszy, pracowici, obowiązkowi, ale na dużym luzie, bo optymistycznie wychowani. Nie celebrują katastrof  i nie pielęgnują negatywnych emocji. Z ciekawostek, to w olbrzymich zalesionych obszarach, które są jak nasze puszcze, a w środku miasta, nie uprzątają drzew, nawet po huraganach. Leżą pnie jak w Białowieży. Wygląda strasznie, ale oni uważają, że ingerowanie w las, to okropny, niemiecki pomysł. Polemizowała bym.

 

Cieciorka z imbirem

Zmielić razem: kolendrę, czarny pieprz, kardamon, goździki i nasiona kminku włoskiego. Bakłażan pokroić w małą kostkę i zrumienić na oleju na brązowo. Przełożyć na talerz. Cebulę posiekać i dusić na oleju, aż się totalnie zeszkli. Przełożyć na talerz. Pomidory obrać, pokroić w kostkę i dusić z oliwą i  wodą, posiekanym imbirem i połową przypraw, aż wyparuje sos.  W rondlu zmieszać bakłażan, cebulę i pomidory, dodać posiekany świeży szpinak i ugotowaną cieciorkę, trochę wody i ostrą papryczkę, drobno posiekaną. Posolić. Dodać pieprzu Cayenne i resztę przypraw. Wkroić pół pęczka kolendry, albo koperku, zamieszać dodać trochę wody i dusić na malutkim ogniu, minimum godzinę. Najlepsze następnego dnia. Jeść z ryżem.

Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane