Upały

05 lipca, 2022 Hanna Bakuła Bez kategorii 0 komentarze

Polacy lubią narzekać. Tu nadmienię, że nie wszyscy, żeby się wszyscy nie nadąsali. Lubimy się również obrażać o byle co, oczywiście nie wszyscy! Jedno co nas łączy w ogólnym niezadowoleniu, to pogoda. Kiedyś rozmowy o niej były domeną Anglików, teraz wyrywamy im palmę pierwszeństwa z dobrym skutkiem. Czerwiec upłynął na niezadowoleniu z zimna, które było niezwykłe w tym czasie, szczególnie dla osób, które pamiętają upalne, wrzące czerwce i  spocone noce. Teraz lipiec, nadeszły zwykłe o tej porze upały, ale trudno na nie, nie narzekać, bo jest zdecydowanie za ciepło. Lepiej znoszę zimno, ale gorąco o tej porze uważam za naturalne, a poza tym przeżyłam następujące upały: w dzieciństwie ponad +35 przez lipiec i sierpień, trzymano mnie w ogrodzie, w cieniu, w dużej, cynkowanej balii napełnionej zimną wodą. Na głowie kapelusik, w termosie kompocik, ciemne okulary i pisma dla dzieci – Miś i Świerszczyk. Niesłychany upał na Saharze w Algierii – 60+, jechaliśmy z mężem nr 2 tak zwaną Małą Pętlą (koło 1000km) nie klimatyzowaną Ładą. Brak oddechu i lejący się pot, mokre włosy, a cienia nie ma. Następna oaza za 50 kilometrów. Ale byliśmy zakochanymi dwudziestolatkami i nas to bawiło. Na Goa + 50, kąpiele w podkoszulku, kapeluszu i okularach słonecznych. W Nowym Jorku, zawsze latem + 40, lejąca się z klimatyzatorów woda, a domy jak rozpalone piece. W Chicago + 45, przez całe lato, żyje się i kąpie w jeziorze Michigan po dziesiątej w nocy. No i niebywały upał w Myczkowcach, też +45, a ja na plenerze z dziećmi z Domów Dziecka. Na szczęście był basen z chłodną wodą i w nim spędzaliśmy całe dnie. Z malowania nici. Podałam temperatury w cieniu.  Mieszkaliśmy w domkach campingowych, które były jak piece hutnicze i żadne wiatraki nie pomagały.

Teraz spokojnie lekceważę upał w Pałacu w Radziejowicach, bo ściany mają koło metra grubości i w pokoju jest, pomimo otwartego okna, normalne 23 stopnie. Bardzo lubię słońce, ale w Warszawie weranduję na moich balkonach pod parasolem, tyłem do ostrych promieni i posmarowana filtrem dla Masajów. Dlatego przy miłośnikach raka – Czarniaka, wyglądam jak śledź po japońsku, choć zużywam tony samoopalaczy. Kiedy byłam dzieckiem opalenizna była arcymodna i do teraz młodzieńcy koło osiemdziesiątki opalają się jak w czasach swego seksualnego apogeum, gdy latem, facet nie wyglądający jak Afroamerykanin (wtedy nazywano to inaczej), nie miał szans na wakacyjną przygodę. Najlepiej słonko „brało” na ropę naftową i maść Dermosan, której używałam, smażąc się godzinami na plażach Sopotu i Orłowa. Po spaleniu się na purpurę pierwszego dnia, dochodziłam do siebie posmarowana zsiadłym mlekiem i już następnego zaczynałam brązowieć, bo z natury mam ciemne oczy i włosy, choć się z tym nie afiszuję od skończenia studiów, farbując się na jasny blond.

Opalania oduczyła mnie Ameryka, gdzie osoby wykształcone i zamożne, zdające sobie sprawę ze szkodliwości promieni UV w ogóle nie wychodzą na słońce i polegają na samoopalaczach. Na samym początku mojego pobytu na Manhattanie poszłam na urodziny zamerykanizowanej koleżanki „strzaskana na heban” (tak się mówiło na ASP) i wszyscy mi się przyglądali. Ja im też. Środek lipca, piękne plaże dookoła, a Ci wariaci bladzi?

Wtedy zrozumiałam, że opaleniznę muszę zostawić Afro-Amerykanom, którzy się OPALAJĄ i widać to, gdy mają zsunięte ramiączka kostiumów. Na upał najlepsza zimna woda w każdej postaci i klimatyzacja, choć sama nie mam, bo kicham i miewam zapalenia gardła.

Jest 33 stopnie, a w pałacowym pokoju, mniej o 10. Podróże kształcą.

Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane