Sztuka jedzenia

12 listopada, 2019 Hanna Bakuła Bez kategorii 0 komentarze

W czasach kiedy wychowywało się dzieci które słuchały dorosłych, jedną z umiejętności których je uczono było tzw. „ładne jedzenie”. Nie było to trudne, bo ich opiekunowie i rodzice nie mieli z tym problemu. Inna sprawa, że nie zabierało się małych dzieci do restauracji, bo one były dla dorosłych. Jeść po pierwsze uczono, po drugie w domu. Takie miałam smutne dzieciństwo, z dala od knajp. Wtedy nikomu by nie przyszło do głowy narażać dziecka na hałas rozmów, dym papierosowy i zapach alkoholu. Małe dzieci nie brały udziału w nocnych eskapadach i siedziały w domu, zwykle z babcią, lub jakąś zaprzyjaźnioną nianią. Nie wiem, na ile wleczenie noworodków nocą i dniem po knajpach wpływa pozytywnie na ich rozwój, ale wydaje mi się, że nie za bardzo. Mieszkam w dzielnicy- żłobku, czyli Miasteczku Wilanów, gdzie w restauracjach połowę gości stanowią malutkie i średnie dzieci, a stolików jest mniej niż wózków z grubych, czarnych rur, wyładowanych niezbędnymi dziecku w knajpie manelami. Kocyki, buteleczki, pieluchy, kołderki, oraz sporo zabawek, zwykle umieszczonych w wielkim koszu na dole wózka. A na górze leży spocony, w czapce nasuniętej na oczy, pośredni żywiciel rodziny mały 500+. Starsze 500+ tarzają się po podłodze, lub włażą na rodziców, zupełnie obojętnych, bo zajętych klikaniem w komórki. Przypomina to obóz zamożnych uchodźców czekających na prom. Dziecko, po takiej wieczorynce, musi być nieźle skołowane i zmordowane. Rodzice chyba też. Jestem na świeżo, bo miałam chwilę czasu i wstąpiłam do sieciówki z jedzeniem, napić się herbaty zimowej, niedawnego, ale zdrowego wynalazku. Przy stolikach tłumy wygłodniałych słoików demonstrowały pociechom jak się powinno jeść. Sporo się nauczyłam. Zaczynam od juta. Czapkę, bez której się nie je mam, bo przede wszystkim nie należy jej zdejmować. Na głowie się nie poplami sosem, ani nie zginie, a i szyku doda. Fajnie je się w kurtce i szaliku. Ciepło i też się nie zgubi. Rękawiczki jeszcze się zdejmuje, choć przed wojną jadło się w cieniutkich, białych, wizytowych rękawiczkach co widać na archiwalnych zdjęciach. Obecnie z braku takich rękawiczek je się bez. Bywalec sieciówek usadawia się wygodnie. Lewą rękę wraz z łokciem umieszcza na stole, stawia koło niej talerz do którego maksymalnie przybliża głowę i jak do betoniarki wlewa zupę w stale otwarte usta, bez sekundy przerwy. Trochę przypomina to sposób jedzenia psa, ale z łyżką.

 Drugie dania je się raczej samym widelcem. Nie ma jak się pochlapać, więc lewą  ręką można fajnie podeprzeć głowę, żeby nie wpadła w talerz. Odległość też minimalna. Mięso rozdziobuje się widelcem i wkłada do stale żujących ust. Przesąd, że powinno się najpierw połknąć to co jest w buzi słoik olewa i tylko dokłada do gryzących jak tartak szczęk. Wygląda jak powracający z wojny, wygłodniały, więc usprawiedliwiony, żołnierz radziecki z filmu studyjnego.

Tyle, że czapka inna. Tempo straszne, oko błędne. Czasem sięgnie po popitkę, wtedy nie podnosząc podpartej głowy wlewa „z dzioba” jakąś truciznę w przedziwnym kolorze do tego, co jeszcze jak w pralce wiruje w środku. Czapka zsunięta na oczy trochę przeszkadza, ale coś za coś. Słoik je szybko, bo nieznośna wydaje mu się rozłąka z komórką po którą sięga jeszcze zanim odsunie talerz . Uff, nareszcie kochanka wirtualna- komóreczka ukochana, w której jako tapetka ostatni dzidziuś dyndający w specjalnej chuście na piersi mamusi siedzącej obok, wbijającej tipsy w wielkiego cham- burgera. Wytworni rodzice nauczą synka współczesnego zachowania się przy stole, jak tylko będzie mógł podeprzeć rączką główkę, w czapce oczywiście.

 

O promocji mojej ostatniej książki, auto wywiadu pt. Selfie/autoportret, wydanej przez Znak napiszę w sobotę, bo już będzie w Empikach.         

Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane