W moim rodzinnym domu poza pieprzem i słodką papryką nie używało się przypraw. Dziadek miał chorą wątrobę, mama nerki, babcia żołądek i była niejadkiem, ojcu było wszystko jedno. Jadł obiady w swojej jednostce wojskowej a dzieci czyli mnie i mojej kuzynki nikt nie pytał o zgodę na tą czy inną potrawę, bo dzieci i ryby nie miały głosu.
I komu to przeszkadzało? Solenie też dzieliło rodzinę na dwa obozy. Należałam z dziadkiem do solących a mama zamykała sól w kredensie, bo potrafiłam ją wyjadać wkładając pośliniony palec. Czosnek w minimalnych ilościach dodawano do kwaszenia ogórków i soli odrobinkę. Były bez smaku i chodziłam do cioci Hani na prawdziwe ogórki.
Cebula też nie miała szans. Pół opalonej nad ogniem do rosołu i czasem smażona z kiełbasą na wielkiej patelni. Nie chciałam tego jeść. W ogrodzie mieliśmy koperek i pietruszkę, ale i ogórki, oraz pachnące szaleńczo pomidory. To była miła odmiana, ale tylko latem, bo zimą były tylko buraki, kartofle- Alma w workach, kapusta w beczce kiszona domowym sposobem i cebula, która wypuszczała szczypior będący rarytasem. Jakby teraz zblazowanemu małolatowi dawać całą zimę kwaszona kapustę i buraczki, to by się zdziwił. Dla nas było to normalne.
Ponieważ wakacje spędzałam albo na koloniach i obozach albo z babcią i mamą w domach Ministerstwa Górnictwa i Energetyki (mama była radcą do spraw wypadków górniczych), to jedzenie na wczasach, nie mówiąc o obozach, też było raczej pozbawione przypraw. Zakładano, że nie każdy może jeść ostro. Ja przypraw nie znałam. Pierwszą pyszną rzeczą, cudnie przyprawioną, był bryzol wołowy ze złocistymi pieczarkami . Zamówiła mi go mama w restauracji hotelu Polonia w Toruniu, gdzie studiowałam przez rok na Wydziale Sztuki, UMK. Bryzol mi się przyśnił, jadłam go całą noc. Miałam lat 19 i był to mój pierwszy obiad w drogiej restauracji. Przed maturą chodziłam z dziećmi ze szkoły na desery i mrożoną kawę ale do restauracji bez rodziców nie wpuszczano. Powiało nostalgią. O wejściu do prawdziwej restauracji marzyłam od dziecka, bo moja rodzina biegała na dancingi i do knajp. Ja zostawałam z ciotkami.
Wracając do przypraw to ich brak w domu nadrabiam od kilkudziesięciu lat i używam czosnku, cebuli, ostrej papryki, kurkumy, imbiru, kminku arabskiego, szałwii, cząbru, tymianku, bazylii, ukochanej kolendry, mieszanek ziół orientalnych, mleczka kokosowego itd. Jem bardzo ostro, dużo solę , Drób marynuję przez 24 godziny, ryby nacieram ziołami i też odstawiam, żeby miały jakiś wyraźny smak.
Czemu nagle napadły mnie przyprawy? Temu, że w zbiorowym żywieniu nadal się ich nie używa. Opłukaną rybę się panieruje bez soli i soku z cytryny i smaży. To samo z mięsem (dobrze, że od 30 lat nie jem). Jeśli mam ochotę na coś pysznego idę do japońskiej, chińskiej, lub tajskiej restauracji. Od 30 lat zmieniło się wiele, ale nie potoczny smak Polaków. W kurortach i przy drogach ciągle straszą zaproszenia: ”Tu zjesz jak u mamy”, czyli schabowy, golonka, żeberka… kartofle. O Boże! Po co iść do knajpy, zamiast po prostu do mamy? Tu muszę wyrazić swoje zdziwienie z powodu łatwego pokochania sushi przez młodych Polaków, acz z miast, raczej większych. Może przypomina im tatara? Pamiętam dokładnie gdy w Nowym Jorku byłam po raz pierwszy w eleganckiej, japońskiej restauracji. Siedzieliśmy przy niziutkim stole na poduchach, a nogi mieliśmy w dziurze. Zamówiłam sashimi, nie wiedząc co to, a wstydziłam się zapytać kolegi – bywalca, który mnie zaprosił. Kiedy przyniesiono kawałki surowego tuńczyka i łososia, zamarłam z obrzydzenia. Wstydziłam się powiedzieć, bo przedtem skłamałam, że przepadam za japońskim jedzeniem. Były to moje pierwsze dni na Manhattanie i czułam się niepewnie. Nadziałam kawałek na pałeczkę, bo nie było sztućców, umoczyłam w sosie i ugryzłam. To było jak pierwszy orgazm, zbaraniałam i do teraz dobre sushi jest dla mnie cudem kulinarnym, choć ryby są surowe i nie przyprawione.
Ars longa, vita brevis. Sztuka zostaje, życie przemija. O dziwo, to przysłowie dotyczy sztuki kulinarnej!
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane