Bardzo polecam Alicję z krainy czarów, którą czytam co pewien czas i za każdym razem się śmieję w tych samych miejscach. Wszystkie postacie są niesłychane, a ja najbardziej lubię pędzącego królika, który leci jak wariat spoglądając na kieszonkowy zegarek, typu ‘cebula’ na łańcuszku z dewizką. Ciekawe ilu moich czytelników wie co to takiego dewizka. Królik jest lokajem królowej, która może go kazać ściąć za spóźnienie, wobec czego w stałej panice nie wie co robi, nie pamięta po co biegnie w swoim aksamitnym fraczku. Kiedyś chciałam zilustrować Alicję, ale oryginalne rysunki są genialne i musiałabym zrobić gorsze, więc dałam spokój. W bajce są pokazane, pod postaciami zwierząt, wszystkie rodzaje ludzkich osobowości, ale królik najbardziej przypomina moich pędzących ostatnio, jak on, znajomych. Wychowałam się w straszliwej komunie, której nigdy nie zapomnę tego, że musiałam chodzić, a nie jeździć do szkoły, że wysyłano mnie na kolonie i obozy, praktycznie za darmo. Że za darmo studiowałam na ASP, która wtedy była najbardziej prestiżową uczelnią w Warszawie i dostawałam farby i blejtramy. W tym okrutnym świecie bardzo ceniono artystów i się na nich snobowano. Za reżyserię jednego filmu można sobie było kupić willę na Żoliborzu, a za projekt i wykonanie dekoracji 1- majowych, zagraniczne auto. Co ciekawe, ludzie żyli jak ludzie i nie bali się, że ich wyrzucą z dnia na dzień. Nie było umów śmieciowych, nauczyciele bywali z powołania i bardzo nobilitujące było posiadanie i czytanie dobrych książek, przy wtórze analogowych, jazzowych płyt. Nie było królików, nikt nie patrzył ciągle na zegarek i nietaktem było mówienie o pieniądzach, które nie były najważniejsze, a pospiech był wskazany tylko przy łapaniu pcheł. Z natury jestem chorobliwie spostrzegawcza, co zostało jeszcze wzmocnione studiami, które patrzeć i widzieć uczyły. No i co ja widzę. Kultura jest postrzegana jako zło konieczne. Starsi koneserzy galopują ze szwoleżerami braci Kossaków i innym drugim sortem bitewnych kawałków, pamiętając o babie z dzbanem, pojącej podoficera i dziadu z siwą brodą w baranim serdaczku. Dobrze jest też mieć pejzaż z bagnami poleskimi i portret czerwonej na gębie góralki w koralach, z tyłu staromodne stogi siana. Poleciałam w bok, ale wbrew pozorom, niedaleko pada królik od jabłoni. Bo winą za zupełny brak gustu trzeba obarczyć drapieżny kapitalizm, czyli brak mieszczaństwa, które sztukę zawsze szanowało. Skoczyliśmy na głęboką wodę. nie mamy czasu dla starych przyjaciół. Już się do nikogo nie wpada i trzeba się umawiać na ‘za dwa tygodnie’. Z wiekiem moi przyjaciele rogowacieją i kapcanieją, ale nadal zachowują młodzieńczy zapał do pracy, a jeszcze większy do gadżetów, które owszem ułatwiają życie, ale sprawiają, że jesteśmy ich niewolnikami. Prędko i byle jak. Jemy chodząc po ulicach z kapiącą ketchupem bułą w jednym reku, a komórką w drugim. Ciekawe jak się czuje dusza takiego jamochłona, niewolnika techniki? Nie ma na nic miejsca, przy takiej konsumpcji i wyścigowym podejściu do życia. Garstka, w tym ja, czyta książki papierowe, reszta sobie je sprowadza i słucha w telefonie. A zapach papieru, farby, dotyk okładki, przewracanie kartek? Argumentem jest, że można sobie wszystko sprowadzić. I co z tego, skoro nie ma rytuału czytania i pisania. Sama piszę na komputerze i zaczynam brzydko i niedbale pisać ręcznie. Jedyne czego unikam w 100%, to portasy i majtasy internetowe
. W niczym nie jestem i nikt się, ku swojej rozpaczy nie dowie, co jadłam na śniadanie i czy mam wzdęcia, a jeśli tak, to co polecam. Nie lubię oceniać, choć mnie korci, a już naprawdę nie lubię, żeby oceniano mnie.
Nie ścigam się, bo nie mam z kim, i w co. To, co jest ważne dla wyścigowych słoików, dla mnie ważne nie jest. To jest trochę tak jakbym chciała wirtualnie prześcignąć ich zdolność kredytową i sobie nakupić plazm, robotów, odkurzaczy bez trzymanki, telefonów, które grają IX symfonię, aby zabawić swego pana i jego 500+. Apeluję do rozumu myszy wyścigowych, o ile jeszcze nie zanikły im uszy. Przecież się nie rozmawia, tylko mailuje i smsuje. Tak się składa kondolencje, wyznaje miłość, zrywa,po 10 latach z matką naszej gromadki +1000 i zawiadamia, że jutro wpadnie komornik. W wyścigu straciliśmy wdzięk. Podgolone, na Furera, słoiki i wszyscy starają się wyglądać identycznie i wierzą w niewidzialnego Boga Mamony, który pozwoli im spłacić kredyty i czasami zadzwonić do kogoś, po nic.
Kompot domowy, jak u babci w sezonie śliwkowym
Węgierki, albo inne mniejsze śliwki, umyć i wyjąć pestki. Podzielić na połówki i gotować w sporej ilości wody ze skórką cytryny, kawałkiem imbiru, goździkami, cynamonem w lasce i cukrem do smaku. Gdy śliwki są miękkie, gotowy kompot trzeba schłodzić
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane