Wózkowe

02 września, 2018 Hanna Bakuła Bez kategorii 0 komentarze

Wózkowy to zawód polegający na obsłudze wózków przemysłowych. Ja chcę opisać ciekawe zjawisko operatorek wózków dziecięcych. Przede wszystkim młodych mateczek, bo one opanowały miasto, a szczególnie Miasteczko Wilanów, w którym mam nieszczęście od 3 lat mieszkać. Ostrzegam przed tym osoby które nie mają wózków i niemowlaków. Dla innych osób, w tym rowerzystów, spacerowiczów i osób starszych, czyli po 40 roku życia, miejsce to może stać się traumą nie do przeskoczenia. Tu nadmieniam, że szukam mieszkania gdzie indziej, gdzie są jakieś proporcje zaludnienia. Urodziłam się w dawnych czasach, gdy dziecko brało się na spacer do parku, albo nad rzeką, albo stawiało z wózkiem na balkonie, mnie w ogrodzie, żeby miało świeże powietrze. Komu by się teraz chciało szukać parku, skoro są mole. Mam na myśli te handlowe, a napisałam po polsku, bo co to za wplatanie zagranicznych pisowni nazw, do naszego pięknego języka, który traci urodę w postępie geometrycznym, zastąpiony przez skrótowe bekania i czkania. Okazało się ostatnio, że najodpowiedniejszym miejscem dla dzidziusia 500+ są przestronne sklepy z klimatyzacją. Na każdą porę roku i dużo tego, więc pociecha ma do wyboru oddychanie w różnych towarach. Wiedzą o tym mateczki, więc biorą machiny oblężnicze z rur na wielkich kołach, w których ledwo widać niemowlaka, lub wieszają go w peruwiańskiej chuście z przodu i wyruszają na całodzienny spacer w Centrach Handlowych. Wszystkie wpadają na ten pomysł, więc w przeciętnym, niewielkim Rossmanie jest ich kilkanaście. Wózki stawiają byle jak, jak we własnym ogrodzie. Jeden dzidziuś się drze, od niego bierze darcie następny i cały sklep przypomina porodówkę. Przejść nie ma jak, bo przecież cudzego dzidziusia się nie przestawia. Można być posądzoną o porwanie. Znaleziona, kucająca przed półką z Bebiko mateczka łypie złowrogo, ale czasem mnie poznaje i chce sobie zrobić zdjęcie. Idylla zostaje przerwana przez następne rurkowozy, które pchają leniwie gadające przez komórkę mamuśki. Jak w filmie Koterskiego wydają z siebie nieartykułowane piski, albo z powagą sędziego Trybunału kiwają głową. Te ewidentnie rozmawiają z bankiem o kredycie we frankach. Zaczadzone dzidziusie czasem śpią, śniąc o ptaszkach i motylkach, ale to minuty, bo za sekundę się zaczyna ryk. Zanim otworzą sklepy po ulicach, jezdniach też, bo Miasteczko Wilanów prawie nie ma chodników na bocznych ulicach, wloką się zagadane przez telefon grupy niań ze wschodu, które są bardzo w cenie, bo dziecko za darmo uczy się języka. Są też krajowe opiekunki, starsze panie o udręczonym wyrazie twarzy i też gadające z niewidzialnym aniołem stróżem. Dzieci nie mają z nimi kontaktu, bo siedzą tyłem do pchającej je osoby. Przynajmniej się nie stresują. Zwykle przy wózku maszerują rodzeństwa niemowlaków. Łatwo można policzyć ile płacę z moich podatków każdej rodzinie. Sporo tego. Szkoda, że już nie mogę sobie urodzić 10 dzieci, co daje 4500 i cała ulica, albo sklep, dla nas. Dobrze, jeśli wózek tarasujący przejście jest pojedynczy, ale bywa podwójny, do tego dwójka na hulajnogach i piesek na sznurku, czyli smyczy wysuwanej. Są jak tyraliera, więc schodzę na jezdnię w poczuciu macierzyńskiej klęski i idę uskakując przed słoikowymi autami z całej Polski. Odnoszę wrażenie, że Warszawiacy tu nie mieszkają. I słusznie, tyle jest pięknych dzielnic, gdzie liczba wózkowych nie jest monstrualna, gdzie zwracają one uwagę na to, że osoby napiętnowane brakiem wózeczka, też muszą chodzić po ulicy, a nie przemykać się bokami. Mateczki dopiero w stadzie są niebezpieczne, choć i pojedyncze kroczą z godnością osób wyjątkowych, choć wszystkie gatunki zwierząt rodzą i jest to raczej naturalne. Wilanowskie mateczki urodziły potomka dumnego narodu i idą sobie, pewne swej misji. Wózek wypakowany jest torbami z koniecznymi na godzinny spacer rzeczami do obsługi maleństwa. Kocyki zapasowe, buteleczki i butle, komplet kastanietów, paczka pieluch, jakieś szmatki, gdyby się infant oślinił, no i torba wór szanownej wózkowej. Kiedyś atutem Wilanowa były dla mnie ścieżki rowerowe. Teraz rowerowe, to one nie są. Mamuśki idą dumnie a ich pociechy odpychają się nogami na drewnianych pseudo-rowerkach, prosto pod koła rowerów i deskorolkowców. Panopticum. Co za dużo, to niezdrowo . Zmykam stąd.

Sos pomidorowy na zimę i nie tylko

 

Duże pomidory malinowe obrać ze skórki, po przelaniu wrzątkiem. Pokroić w małą kostkę i mieszać w głębokiej patelni. Puszczają sok. Posolić, dodać trochę cukru i trochę świeżego masła. Dusić aż się rozpadną, a pulpa zgęstnieje. Można zmiksować. Wlewamy sos do słoików, przekręcamy do góry nogami, żeby się zawekowało.

Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane