Dawno temu byłam tłuściutką Hanią Banią, czekającą na świąteczne prezenty już od imienin w lipcu. Były to dziwne czasy, gdy dzieci umiały się bawić patykami, kamieniami, kasztanami i kolorowymi papierkami. Bez okazji nie dawano prezentów, dorosłym też, ale jednak nie chodziło się z pustą ręką w gości. Zwykle przynoszono kwiaty i „coś mocniejszego”. Ja dostawałam porządne prezenty na: urodziny, Dzień Dziecka, imieniny, Mikołajki i na Gwiazdkę. W międzyczasie, czekolada. Dla rodziny robiłam laurki bogato ilustrowane, często zdjęciami aktorek i rosyjskich generałów, których wycinałam z pism ilustrowanych, do dziś się rodzina śmieje z tego pomysłu, choć dodawałam czasem zdjęcie Gomułki, bo było ich sporo. Na Boże Narodzenie robiłam zawsze szopkę z pudełka po butach w poziomie. Z przodu sople z białego papieru, śnieg z waty, srebrna kometa i zwierzęta w kanonie egipskim, żeby widać było głowę z profilu. Figurki wycięte z brystolu i pomalowane portretowo. Od dziecka miałam w tym kierunku zacięcie, ale jak byłam mała, nie zawsze mi się udawało i dorośli płakali ze śmiechu. Szopka miała różny skład, co roku ktoś był kimś innym. Dziadek w galabii z niebieskiej krepiny stał przy żłóbku, w którym leżałam ja w sianku, wycięta płasko jak suszona żaba, pochylała się nade mną babcia z papierosem w ręku z białej zapałki z czerwonym czubkiem, a rodzice byli pasterzami, w czymś w rodzaju piżam z szarego papieru toaletowego. Tył pudła miał dziury w kształcie chmurek zalepionych błękitną bibułką, przez które świeciła latarka. Reszta rodziny była aniołami na klęczkach, 3 królowie to: Wujek Stacho I, Wujek Henryk jako murzyn i wujek Stacho II. Kunsztowne mieli stroje, bo posypane tłuczoną bombką, bo zawsze w pudle, po roku były zbuki. Zabawki na choinkę renowowało się tydzień przed Gwiazdką i dorabiało świeże łańcuchy z kolorowego papieru. Nad szopką pracowałam przy pomocy kleju biurowego i wielkich nożyc dwa tygodnie. Myślę, że stąd moje zamiłowanie do techniki – collage. Szopkę przychodzili oglądać wszyscy sąsiedzi i bardzo nietaktownie się śmieli. Byłam zdziwiona, bo nie było nic do śmiechu. Wszyscy jak żywi. Było to w czasach kiedy pisało się listy do świętego Mikołaja, który w miarę się nimi przejmował. Zwykle przynosił część z listy, a drugą bez sensu, czyli książki i rosyjskie płyty z muzyką klasyczną, która była właściwie jedyną muzyką jaką puszczało Polskie Radio i jaką puszczali dorośli z analogowych płyt. Czasami w radio śpiewało Mazowsze, głównie kolędy, ale i jakieś infantylne, niby ludowe pieśni, przy których płakałam ze wzruszenia, wtórując z zapamiętaniem.. Grubaski są sentymentalne. Niestety schudłam. Moim największym gabarytowo marzeniem był drewniany koń obity prawdziwą sierścią, ze szklanymi oczami, na czerwonych biegunach i siodłem. Był taki w Domu Dziecka przy Kruczej. Po przeszukaniu, dzień przed Wigilią w domu konia nie było, osowiałam. Mikołaj kretyn. Moje życie nie miało sensu, tym bardziej, że powiedziałam kuzynom, że konia dawno mam. Kłamstwo by się wydało na świątecznym obiedzie nazajutrz. Aż tu nagle, Mikołaj, który podrzucił prezenty pod choinkę, przyniósł wielkiego, zawiniętego w szary papier konia i postawił koło mojego miejsca przy stole. Zapiszczałam i zaczęłam rozrywać papier. Pomagali mi dorośli. Koń był brązowy i nawet miał białe zęby. Już chciałam skoczyć na lśniące siodło, ale zakrapiany Tatuś był szybszy i huśtał się w najlepsze, kiedy dołączył do niego spory dziadek, koń zatrzeszczał i rozjechały się bieguny, oraz zawalił grzbiet. Byłam skamieniała jak żona Lota, a dorośli śmieli się wesoło, obiecując następnego. Nadal czekam. Nigdy nie zapomnę tego wrednego śmiechu. Święta były zmarnowane i nie pomogła lalka- pajac i czeska skarbonka w kształcie angielskiego autobusu. W nosie miałam autobus, bo nie wiedziałam co to Londyn, a nasze Jelcze były śliczne. Dostałam jeszcze amerykańską karetkę, która jeździła sama jak się nią poszurało. To uratowało mnie od depresji, bo od dziecka uwielbiałam samochody, a nawet woziłam je w wózkach dla lalek. Ciekawe, że te święta pamiętam najbardziej, choć jak zwykle były bardzo rygorystyczne i trzeba było być bardzo grzecznym.
Prezenty dawało się po kolacji, żeby nie robić zamieszania. Byłam jedynym dzieckiem i nikt się mną nie przejmował. Odzywać się nie było wolno, od stołu wstawać, nie wolno, wszystko z talerza zjeść. Nieźle mnie tresowali i jestem za to wdzięczna, patrząc na oszalałe maluchy terroryzujące rodziny i dorosłych, nawet w drogich restauracjach. Strasznie to nieprzyjemne, a zwrócić uwagi nie można. Ja tam zwracam. Tak sobie popisałam o świętach, bez gorączki, rzucania się na sklepy i wspólnym gotowaniu, bo przypomniała mi się książka o moim dzieciństwie „Świat Hani Bani”( Edipresse), gdzie opisane są wszystkie rodzinne uroczystości z perspektywy 5-7 letniego dziecka. Jest przezabawna. Idealna na prezent nie tylko dla dzieci, a o prezentach, za tydzień.
Kurczak w galarecie, po francusku
Pieczonego kurczaka bez skóry, podzielić na porcje, ale nie rozdrabniać. Ułożyć na dużym talerzu, obok siebie. Zrobić żelatynę z bulionu i Porto. Dodać soku z cytryny. Gdy galareta ma gęstość oleju polać nią kurczaka i wstawić do lodówki. Gałązki pietruszki, zanurzyć w galarecie i ułożyć na kurczaku. Polać ponownie stygnącą galaretą. Resztę wylać na półmisek , żeby kompletnie zastygła.
Na zastgniętej galarecie ułożyć delikatnie porcje kurczaka, przybrać plasterkami pomidorów i zieloną sałatą.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane