Jak co roku, dokładnie o tej samej porze ogarnia świat szaleństwo wyrzucania pieniędzy i biegania w kółko, jeżdżenia w kółko i jedzenia w kółko. Kiedy byłam dzieckiem na Święta czekałam cały rok. Byłam jedynaczką a innych dzieci, moich ciotek i wujków, jeszcze nie było. Dostawałam od wszystkich prezenty i wszyscy mnie całowali, tulili i…podrzucali. Było to trudne, bo nie byłam chuda, ale za mojego dzieciństwa dzieci się podrzucało, kręciło nimi trzymając za rękę i nogę i robiło patataja sadzając na kolanach oraz łaskotało okrutnie pod paszkami. To wszystko musiałam znosić od ciotek i wujków. Bliska rodzina świadoma mojej wagi zrezygnowała. Kiedy dalsza rodzina ukazywała się koło godz. 15, bo siadaliśmy do stołu o 17 z pierwszą gwiazdką, starałam się schować, przewidując serdeczne tortury. Wyciągali mnie spod maszyny do szycia Singer i…się zaczynało. Opłacało się, oczywiście, bo prezenty były fantastyczne, ale po śniadaniu pierwszego dnia Świat, dojeżdżała reszta i znowu patataje i pocałunki z dmuchaniem, zwane przeze mnie „Krowiakami”, których doświadczyłam również w życiu erotycznym i do teraz mi straszno.
Nie wiem czemu mi się to nagle przypomniało i małym dzieciom współczuję nadmiaru pieszczot. Choinkę ubierało się w Wigilię rano, taki był zwyczaj. Dziadek i tatuś wnosili ją zimną i pachnącą, owiązaną sznurkiem i kiedy się go zdjęło otwierała się jak parasol. Mieliśmy piękne stare bombki, ale robiłam z Mamą śliczne pajace z wydmuszek, bibułki i krepiny. Twarze malowałam osobiście. Łańcuchy z kolorowego papieru robiłam z Babcią a samą szopkę z pudełka po butach, podświetlonego od tyłu latarką. Ja byłam Jezuskiem, leżałam w żłobku, a dookoła rodzice i dziadkowie, oczywiście na klęczkach. Nad płaskimi, wycinanymi z kartonu figurkami pracowałam miesiąc, bo jeszcze musiał być pies Mars i koń Józefczyka. Plus wata i gwiazdka na daszku i na podłodze. Była to piękna szopka, a wszyscy się strasznie śmieli.
Niestety, wtedy nie było telefonów komórkowych i nie ma zdjęć. Dokładny opis tych wydarzeń jest w mojej powieści – „Hania Bania”, nakład wyczerpany ale są antykwariaty internetowe.
Pominę menu, bo jest na 50 stron a opiszę prezenty, które dostawałam. Lalki polskie, wypychane trociną o plastikowych twarzach zdumionych clownów, lalki amerykańskie z głową i kończynami z kauczuku w perukach. Niektórym zamykały się oczy. Skarbonki o różnych kształtach (w tych czasach uwielbiałam żebrać wśród rodziny), czapki i szaliki z komisu (sprawdzić w necie), samochodziki zagraniczne, w tym karetki pogotowia, bo od dziecka lubię samochody i woziłam je w wózku dla lalek. Dostawałam też płyty i mnóstwo książek z którymi od razu chciałam uciekać do swojego pokoju. Raz kupiono mi wymarzonego konia na biegunach, obitego futrem, ale tatuś oraz dziadek postanowili się pohuśtać i po koniu. Kupa śmieci. Został łeb. Płakałam uporczywie do nocy, nie pomogły ciasta i bakalie. To tyle, bo jadę pociągiem z Sopotu do Warszawy i oglądam za oknem śniegi, jak za moich czasów. W Sopocie nie było ani śladu. Życzę Państwu rozsądku w opychaniu się bo „stoi przed nosem” i spaceru po kolacji, która jest przecież wcześnie. Kiedyś dzieci dostawały edukacyjne gry i zabawki. Może by to powtórzyć, bo pokoje dziecinne wyglądają jak składy plastikowych upiorów.
Wesołych Świąt i Zdrowia!
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane