Sopot-żłobek

22 sierpnia, 2021 Hanna Bakuła Bez kategorii 0 komentarze

Uciekając z miasteczka Wilanów- żłobek wpadłam z deszczu pod rynnę czyli do zatłoczonej stacyjki Sopot- żłobek. Czasami muszę przejść przez Monte Cassino, sprytnie unikam rozjechania przez wózki z dzidziusiami malutkimi, skaczącymi starszakami i hulajnogami, różnej wielkości. Najgroźniejsze są te wielkie, na których zwykle jadą dwie osoby, choć podobno jest to zabronione. Ten depresyjny obraz przypomina mi Sopot mojego dzieciństwa, gdy latem Monte Cassino było najelegantszą ulicą w Polsce. Szczególnie w czasie Festiwalu Piosenki. Szły gwiazdy opalone na heban, bo taka była moda. Żeby słonko „dobrze brało” młodzieńcy smarowali swe smukłe ciała ropą naftową a dziewczyny masłem kakaowym. Brzuchów się nie miało, bo piwo było reglamentowane a do zagryzania słone paluszki. Śladu buł z kotletem w środku. Przyjazd do Sopotu w sezonie to był symbol statusu, acz były pewne rygory, których elegantki przestrzegały z radością.

Nosiły oryginalne kapelusze, zwykle te, które robiły same. Pamiętam niektóre, ale najbardziej te robione z papieru uzyskiwanego z pism kolorowych, Cięło się na paski i plotło warkoczyki, z których, po pozszywaniu powstawały piękne kapelusze które można było kupić przed wejściem na plażę, czyli pod obecnym Hotelem Chińskim. Były tam kabiny do przebrania się i zostawienia rzeczy. Zabierało się tylko ręczniki, prasę, termos z zimnym kompotem i szło się do wykupionego na cały dzień kosza plażowego. My rezerwowaliśmy na dwa tygodnie.  Każdy sezon maił swój ulubiony gadżet. Hula-hop (mogłam kręcić od szyi, do kostek przez pół godziny) – serio, talerze wirujące na patyku, chińskie parasolki, puszczanie baniek przez słomkę, które nadawało się do zalotów. Panowie uczyli panie przy okazji je obejmując.

Po kolacji szło się na molo. Damy już w butach na wysokim koturnie, panowie  w mokasynach na gołą stopę, niektórym to zostało i dalej tak chodzą spaleni słońcem twierdząc, że opalenizna dodaje sex- appealu, choć raczej przypominają robotników drogowych. Oczywiście nie ze względu na muskuły.  Krótkie szorty, żeby było widać „co Wacia ma w gaciach” i koszulka polo z zagranicznej paczki dopełniały rynsztunku zalotników z lat 70. Panie nosiły tak jak teraz gołe ramiona i nawet o zmroku kapelusze i zagraniczne okulary słoneczne, panowie też. Piszę to w Sopocie, gdzie staram się być jak najczęściej i porównywać swoje cudne wspomnienia z tłumem pół nagich brzuchaczy, anorektycznych mamuś wlokących dzieci za rękę popychających bure wózki z bliźniakami i rozmawiających przez komórkę. Obok wytatuowany grubas w gaciach do kolan, spalony na raka marzy o 6 piwkach. „Co to za rynek bez katarynek?”, śpiewa mój ulubiony satyryk. Co to za Sopot bez rewii mody na Monciaku?  Co to za Sopot, z setkami grubasów ledwo ubranych?  Ratunku! Na szczęście mam widok na prześliczny Grand Hotel z ulubionego Zaiksu.

Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane