Życzę, wszystkim moim Czytelnikom, obu płci, cierpliwości i optymizmu w tych bardzo kontrowersyjnych, czasach. Niech bycie wśród bliskich osób i przyjaciół, poprawi Wam nastrój, tym bardziej, że świeci słonko. Hanna Bakuła
Słonko
Nad opustoszałym Miasteczkiem Wilanów, świeci słonko. Ulice puste, nie pozastawiane gruchotami z egzotycznymi, acz polskimi, rejestracjami. Można chodzić po chodnikach nie lawirując pomiędzy setkami wózków dziecinnych, z przyczepionymi do nich anorektycznymi amatorkami telefonii komórkowej. Nie trzeba przepuszczać aut z przeciwka, wypełnionych mistrzami murarskimi z wielką drabiną. Można iść na spacer, nie zmykając przed rozpędzonymi przedstawicielami zimowego rowerowania, hulajnogami i maleństwami na rowerkach. Wszyscy świeżo upieczeni Warszawiacy pojechali w rodzinne strony, popatrzeć na lasy i jeziora, od których uciekli, a teraz im ich brak. W podziemnym garażu mojego domu pusto. Kilka aut, reszta pędzi po leśnych drogach. Słowem, Słoiki wyjechały naładować akumulatory i słoiki. Jestem Warszawianką od pokoleń. Do szkoły chodziłam z dziećmi z Warszawy, dopiero na ASP było nas mniej, niż przybyszów, którym zazdrościłam, że mają gdzie wyjechać na święta, czy wakacje. Wyjazd zawsze jest przygodą. Od dziecka marzyłam o cioci w Kłodzku, albo z małym domkiem na Podhalu, który mijałam jadąc pociągiem do Zakopanego. Do rodziny w święta jeździło się do Warszawy, na Żoliborz, Pragę, albo Mokotów, bo mieszkaliśmy z dziadkami w ich domu letniskowym, a po wojnie zwykłym, w Zielonce, gdzie w tymże domu urodziłam się, z rdzennie warszawskich Rodziców, jako wcześniak, który nie zdążył do szpitala wojskowego na Koszykową. Opisałam moje dzieciństwo z ogrodem i klombami, oraz cudowne Święta w książce „ Świat Hani Bani”.
Świąteczne wyjazdy do Warszawy, 11 kilometrów elektryczną kolejką, bo nie było chętnych do prowadzenie auta i abstynencji, to były poważne wyprawy, z wielkimi torbami pełnymi prezentów, które u nas dawało się bardzo chętnie, starannie dobierając i chętnie dostawało. Były to czasy świątecznych mrozów, chrupiącego pod butami śniegu, sinych nosów, purpurowych policzków, sztywnych zakopiańskich kożuchów dla dzieci i czapek pilotek do kompletu. Na ulicach parady skulonych, acz najedzonych, „Eskimosów”, pędzących z paczkami, ale po zmroku pusto, bo się zasiadało do stołu na 3 dni, wliczając Wigilię od 17:00. No i ważna rzecz, futra. W tamtych czasach, głównie karakuły, lisy i paskudne nutrie. Norki raczej na kołnierze i czapki do płaszcza z karakułów. Lisy białe piesaki, srebrne, albo rude. Futra długie z wielkimi kołnierzami, bo miały chronić od zimna, a od szpanu, były małe czarne, szale kaszmirowe i biżuteria, którą wyjmowało się z bibułek i pudełek, jak kto miał.
Wspominam z rozrzewnieniem, minimum -15 stopni i okna, pomimo uszczelnienia, pomalowane przez królową śniegu w cudne kwiaty. Swoją drogą, dla mnie są one dowodem istnienia Kosmitów. I tego się będę trzymała, w ten śliczny, słoneczny, absolutnie nie metafizyczny, dzień, bo bez śniegu. Jeszcze raz, wszystkiego najlepszego.
W tej sytuacji, pozwolę sobie nie zamieszczać, przepisu na coś do jedzenia.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane