Kiedyś, w pociągach były specjalne przedziały dla matek z dziećmi. Chodziło głównie o wolne miejsca, bo zawsze był tłok a nie było miejscówek. To, oraz to, że były wyłącznie przedziały, to historia. Do tych przedziałów nie wolno było wchodzić bez małych dzieci i osesków. Było to cudowne założenie, bo wrzaski i płacze nie przeszkadzały osobom, które chciały sobie spokojnie jechać i na przykład poczytać. Książki zostały zastąpione komórkami, ale nadal trzygodzinne słuchanie płaczu niemowlaków może doprowadzić osoby nawet najbardziej wytrzymałe do obłędu.
Pendolino wprowadziło „Strefę ciszy”, czyli pół wagonu numer 7, gdzie nie można ani rozmawiać z kimś, ani przez telefon, ani wsiadać z maluchami. Tą drogą chciałam serdecznie podziękować autorowi tego cudownego pomysłu. Cisza jak makiem zasiał. Przyzwyczajona do spokoju, który pozwala mi pisać blogi jadąc do mojego ulubionego Sopotu pomyślałam o napisaniu czegoś w czasie niedawnej podróży samolotem z Alicante do Warszawy. Nic z tego! Ponieważ w samolotach nie ma „strefy ciszy”, przestrzeń zakłócają wyjące niemowlaki i małe, płaczące 2-3-4-5 latki, które krzyczą i się niemiłosiernie wiercą. Ich rodzice są rozsadzani w pewnych odstępach, żeby wszyscy pasażerowie musieli tego słuchać, a najbliżsi wąchać zmieniane pampersy. W dwóch rzędach przede mną siedziały dwa mieszane małżeństwa polsko- hiszpańskie, mające w sumie 5 dzieci i jednego oseska, który płakał pomimo bujania go przez tatusia . Mamusie chodziły ze starszymi do toalety przez cały samolot, odprowadzały jedno na miejsce i pobierały następne. Te nie zabrane wrzeszczały. Przede mną siedział drugi tatuś, który grał z dwoma małymi chłopczykami w gry ze strzelaniną i wybuchami. Minęła pierwsza godzina, wybuchy rozsadzały mi głowę a czytanie było wykluczone.
Potem chłopcy, na oko 5 i 6 lat znudzili się i zaczęli skakać żabką po tatusiu i miejscach obok. Każdy skok trząsł mną, bo miejsca było mało. Miotałam wzrokiem pioruny i poprosiłam dzieci okrzykiem Stop!, żeby przestały. Tatuś spojrzał na mnie zdumiony, bez grama skruchy. Wtedy ten, co huśtał oseska, powiedział do niego coś i zamienili się miejscami. Osesek spał, jego siostrzyczka jedząca coś brzydko pachnącego i średni braciszek bawili się telefonem i I-padem.
Do czasu nagłego wrzasku oseska, którego tatuś podniósł tyłem do nosa i po hiszpańsku zawołał mamusię z pieluchą, którą zmienił pół metra od mojego nosa. Pomagała siostrzyczka, chcąc pieluchę zwinąć. Niestety odwrotnie. Państwo zachowywali się spokojnie, mamusia poprawiła błąd córeczki i pomaszerowała w stronę toalety. Zawrócona przez stewardessę wróciła i obrażona schowała pieluchę do torby.
Zadowolony osesek zaczął wyć. Potrząsający nim tatuś potrząsał i mną, bo odstęp od jego siedzenia do moich kolan wynosił 20 centymetrów. Siedząca obok mnie przyjaciółka, uosobienie spokoju, patrzyła na to wszystko z uśmiechem wściekłego Buddy. Doleciałyśmy zirytowane i umęczone.
Tu pytanie. Dlaczego nie ma w samolotach strefy dla matek z małymi dziećmi? Czemu rodzinom z niemowlętami nie sprzedaje się biletów obok siebie, na przykład blisko toalety, żeby ich nie prowadzać przez cały samolot? Może mamy mogły by chodzić zmieniać pieluchy do toalety, a nie pod moim nosem. Poza tym słyszałam, że rodzice są uodpornieni na piski i płacze bardziej niż osoby starsze i nie głuche.
Może by przednia część samolotu była przeznaczona dla osób, które chcą pospać, czy poczytać, a tył dla rodziców i miłośników niemowlaków. Wymyśliłam to i zaczęłam testować na moich znajomych. Spodziewałam się nazwania mnie nietolerancyjnym potworem. A tu, nie! Nawet Ci, co mają małe dzieci czy wnuki oseski, przyznali mi rację. Lot samolotem przypomina teraz podróż zatłoczonym autobusem – socjalistycznym PKSem. A latać muszę.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane