Sam koniec moich wakacji był niezwykle ekscytujący i przyjemny. Po miesiącu mieszkanie było jakby skurczone i inne, ale przyjazne po długiej nieobecności. Najpierw rzucałam się do telefonu, który uwiązany był w pokoju rodziców więc nie mogłam sobie pogadać, a po dziesiątym wchodziła Mama i pukała się w głowę. Zabierała mnie do łazienki i moczyła w wannie jęcząc ze zdumienia gdy okazywało się, że ciemne plamy, uznane przez nią za wątrobowe na skutek złego żywienia na obozie pod namiotami, dały się łatwo zmyć. Zawsze szorowała mnie szczotką i nie robiła tego, z mojego punktu widzenia, zbyt delikatnie Były to zwykle okolice 25 sierpnia. Za oknem lał się żar, spadały pierwsze liście. Powietrze jeszcze pachniało latem a my całą paczką szłyśmy na lody, bo chodziłam do szkoły żeńskiej, dawnej pensji hrabiny Rzeszotarskiej, gdzie uczyły wiekowe, przedwojenne nauczycielki, które za nami nie przepadały, z wzajemnością. Sprawdzały nam długość spódniczek, które mogły być tylko 7 centymetrów przed kolano, nic krócej. Tarły nam rzęsy mokrą watką i jeśli była czarna, było mycie. Upalny koniec wakacji to był wspaniały czas na spacery, demonstrowanie opalenizny i letnich sukienek, bo w szkole nosiłyśmy identyczne, błękitne mundurki i kapelusiki z wywiniętym rondem, typu „ Piotruś”.
Śmietankowa kulka lodów włożona między płaskie listki wafelka, rozpuszczała się w minutę, a my omawiałyśmy wielkie wydarzenie, czyli przyjście do licealnej części szkoły kilku chłopców, bo nagle nasza żeńska szkoła stawała się koedukacyjna. Nie dla psa kiełbasa, my w podstawówce chłopców mieć nie miałyśmy, ale ich sobie wyobrażałyśmy. Byli podobni do Zorro lub Kapitana Klossa, ogólnie rzecz biorąc mieli być niezwykłej urody.
Niedziela poprzedzająca 1 września zawsze upływała pod znakiem wybuchu II wojny światowej i tej samej optymistycznej historyjki. Rodzina w 1939 jeszcze była na letnisku w Zielonce, bo pierwszy września wypadał w piątek, więc początek roku był ustalony na 4 września, w poniedziałek. Nasz warszawski dom zburzono drugiego dnia bombardowań, więc mama i dziadkowie zostali na przedłużone wakacje. Na szczęście jeszcze nie wywieźli pościeli i ubrań. Dom był super wyposażony.
Nagle skręciłam z tematu, bo miało być o sierpniowej, upalnej niesłychanie pogodzie z czasów mojej wczesnej młodości. W lipcu potrafiło padać i były spektakularne burze, ale koniec sierpnia był zawsze przepiękny i upalny. Jakby lato udowadniało, że jeszcze trwa i będzie do połowy września. W tym roku globalne ocieplenie nas mało dotyczyło, a pogoda zmieniała się co kilka dni z jesiennej, na letnią. Wyjechałam na pierwszą połowę sierpnia do ukochanego Buska, gdzie miałam super wieczór autorski w Bristolu – Art&spa i rehabilitowałam łąkotkę w Sanatorium Słowacki. Był to mój dwudziesty pobyt w Busku, zawsze w tym samym czasie, ale pierwszy zimny i deszczowy. Idąc na spotkanie musiałam kupić ciepłą kurtkę . Piszę ten tekst w cudownym, ogromnym domu przyjaciół, otoczonym setkami krzewów hortensji, które chciałam narysować wiec wzięłam pastele i konieczne utensylia. Nic z tego, szaro i buro, co pewien czas leje deszcz. Już o tym pisałam, ale Impresjonizm nie mógłby powstać w Polsce z naszym klimatem. Ciekawostka. Gauguin i Van Gogh pojechali na swój pierwszy, wspólny plener do burej Bretanii. Obrazy z tego pobytu nie są porywające. Stare buty namalowane przez Van Gocha i ponury obraz o jakże poetyckim tytule: „Jedzący kartofle”. Gauguin też stworzył bure portrety niepięknych Bretonek. Na szczęście drugi plener był w upalnej Prowansji, gdzie powstały arcydzieła. Tu chętnie bym zareklamowała Muzeum Van Gogha w Amsterdamie, otoczone szpalerami słoneczników, ale to by było za częste zmienianie tematu. Może wrzesień będzie dobry na plener?
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane