Dawno, dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką Wielkanoc była okazją do pracy twórczej pod kierunkiem Mamy. Robiłyśmy dla mnie mini święconkę, czyli miniatury tego, co niosło się do kościoła w wiklinowych koszyczkach, wyściełanych białymi haftowanymi, też biało, serwetami. Mama z ciasta, z wody i mąki lepiła mini baleron, mini szynkę z kostką z zapałki, babki i mazurki i chleb, poczym piekła to z normalnymi ciastami na małej blaszce. Następnie malowałyśmy święconkę bardzo realistycznie farbami plakatowymi. Najlepiej wychodziły mi balerony z białym tłuszczykiem, ale i w mazurki byłam niezła. Jeszcze sprzed wojny zachowała się malutka karafeczka i kieliszki na wino, oraz kryształowa buteleczka na wodę święconą. Koszyczek z białego kordonku miał średnicę 10 centymetrów. Z okazji świąt się wietrzyło werandę z otomaną obitą pluszem w kwiaty i wiklinowymi meblami. Pierwszy raz po zimie wyjmowało się uszczelnienie z podwójnych okien i znowu można je było otwierać. Barany i baranki kupowane na skutek moich błagań w prywatnych budkach z jarzynami i na straganach, były przeróżnej wielkości i miały indywidualne ekspresje. Te wielkie jak koty z białego cukru miały na druciku czerwoną chorągiewkę ze złotym krzyżem i gałązkę tui, przymocowaną kwiatkiem z różowego krochmalu. Stały na pomalowanej na zielono trawko- podstawce Były podobne do nich baranki z gipsu z czerwonymi ustami i wymalowanymi oczami hiszpańskich tancerek. Był też, jeszcze sprzed wojny, drewniany, podobny do delfina, trochę pokraka, baranek historyczny wielki mutant i baranek z masła przepuszczonego przez maszynkę do mięsa. Prezent od sąsiadki. Do tego kilka kurczaczków z waty farbowanej na żółto, bazie i liście borówek i pisanki mojej roboty. Okropne. Nigdy nie miałam serca do szlaczków i wzorków. To wszystko na oddzielnym stoliku, bo nakryty stół główny przypominał targi mięsno- jajeczne dla wygłodniałej armii napoleońskiej. U mnie w domu zawsze było za dużo jedzenia, choć wtedy tak nie uważałam. Podczas mojej pierwszej wielkanocnej wizyty w głównym kościele, gdy miałam 6 lat, od razu poczułam wiatr w żaglach. Był to mój debiut, bo niespecjalnie chciałam iść taki kawał. Bardzo mi się podobało, bo był piękny zapach. Kiedy moja rodzina zajęła się rozmową w oczekiwaniu na kropienie koszyków, pomaszerowałam do grobu Jezusa naturalnej wielkości z białego gipsu. Leżał udekorowany tiulem. Wesoło szłam pomiędzy hortensjami, omijając śmiało wartę złożoną z umundurowanych galowo Harcerzy stojących na baczność. Zaczęłam wyciągać figurę z grobu, żeby zabrać ją do domu. Pokrzykiwałam-lala! lala!, a z boku od ołtarza wpadł Kościelny i zaczął mnie odrywać od zdobyczy. Po chwili nadbiegła rodzina, która wyszła na papierosa i wszyscy razem mnie wywlekli przed ołtarz i zaczęli szarpać, bo ryczałam jak słoń. Ludzie pokładali się ze śmiechu, ale o dziwo, potem się do mnie uśmiechali. Obchodziliśmy też Śmigus-dyngus i dziadek polewał panie perfumami, kiedyś nalał babci do oka i po radosnym nastroju. Ja miałam spray – plastikową cytrynkę i polewałam do wieczora. Jedliśmy od rana, tylko ja wychodziłam na rower. Polecam to serdecznie i życzę wszystkim- ZDROWIA, tylko to się liczy. Wesołych, rodzinnych biesiad !
Przepisu brak, celowo, bo już nie mogę patrzeć na jedzenie.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane