To stare słowo określające wakacje, relaks i radość z tego, że nic się nie dzieje i nic nie musimy. Pamiętam pierwsze wyjazdowe wakacje, bo dzieci małe, nie były wleczone 15 godzin autem, żeby wypoczęły. O ile miały dziadków lub ciocie z ogrodami wakacje spędzały wśród spadających papierówek (rodzaj wczesnego jabłka) i dojrzewających czereśni. Jak nie miały, wysyłano je na kolonie, obozy letnie i zimowiska. Lwią część płaciła wstrętna komuna, więc każde dziecko stać było na wakacje. Popłakałam się z radości, gdy dowiedziałam się, że jadę do Iwonicza Zdroju i to z babcią, ulubioną ciocią i jej córeczką zwaną Białym Bąkiem do domu wczasowego Barburka (taka pisownia była), należącego do Ministerstwa Górnictwa i Energetyki, w którym mama była radcą.
Przedtem, nie byłam nigdzie poza rodzinną Zielonką i Warszawą, więc w bezsenne noce wyobrażałam sobie Iwonicz. Na wyjazd każda z nas, nawet Biały Bąk, miała specjalną wakacyjną garderobę. Wszystko trzeba było uszyć, bo w sklepach były jakieś krzywe, tandetne koszmary. Na plażę nad basenem – sukienka plażówka rozpinana, dla wygody, z przodu. Sandałki wyjściowe, sandałki wygodne, kaloszki, tenisówki białe, szorty, spodnie ogrodniczki, czeskie podkoszulki w paseczki, kokardy w kratkę i różowe do amerykańskiej sukienki z motylkami naszytymi na kołnierzyku. No i opalacze, zwane pajacykami z karczkiem na którym były haftowane kaczuszki. Na głowę chusteczki od słońca z batystu z koronkami. No i słoneczne okulary z paczek amerykańskich.
Byłam podniecona i szczęśliwa. Co dzień sprawdzałam, czy wszystko jest na miejscu. Dzieło wieńczyła popelinowa amerykańska kurteczka z kapturem, Walizka babci była większa, bo musiała zmieścić wizytowe sukienki i pantofle, bowiem, jak się okazało, integralną częścią wakacji były Fajfy!!!, czyli podwieczorki taneczne we wszystkich kawiarniach. Czasami fajfy były o 16, żeby zdążyć na kolację. Po prostu przychodzili ludzie i ze sobą tańczyli w parach. Dzieci, siedziały zafascynowane jedząc lody i patrzyły zdumione na pląsających rodziców i dziadków.
W ogóle, nie tylko w wakacje dużo się tańczyło, również na plaży. Bowiem traktowano tańce jako czas wypoczynku i lekkiego zalotnego szaleństwa. Nie było trującej, tłustej gastronomii. Posiłki jadło się w domach wczasowych, a desery w kawiarniach. Po ulicach, nawet plażowych miejscowości, nie chodziło się na golasa, w samych gaciach. Wytatuowani byli tylko ex więźniowie, marynarze i szeregowcy ze wsi. Do teraz nie cierpię takiej stygmatyzacji na całe życie. Nadwaga była potępiana, nie istniały ciąże spożywcze. Po prostu nie było grubasów. Jedzenie było środkiem, nie celem, a talia głównym atutem dziewczyn, ale i starszych pań.
Wiem, że brzmię jak dziadek wspominający monarchię austriacką, ale tęsknię za zapachami pieczonych w Dw. Barburka maślanych bułeczek, za kawiarnią „Krakowiak”, gdzie wszyscy zachwycali się kreacjami i urodą mojej mamy z którą do Iwonicza jeździłam do końca studiów. Zabawne, bo piszę o austriackim kurorcie – Iwoniczu, pachnącym naftą z piękną promenadą zdobioną drewnianymi, ażurowymi fasadami i pijalnią wód leczniczych: Jana i Zubera, siedząc na tarasie sopockiego ZAiKSu, z widokiem ma Grand Hotel.
Patrzę na morze, a wspominam górki i ogromne łopuchy Iwonicza. Do Sopotu pojechałam dwa lata po pierwszych majowych wakacjach w Barburce, które pamiętam ze szczegółami. Byłam zdumiona, że może być aż tak inaczej, że morze jest bure, brzydkie, nie ma fal takich, jak na obrazach marynistycznych. Do teraz mi to przeszkadza, ale Sopot kocham, bardziej niż rodzinną Warszawę. Tak, czy siak, bardzo się cieszę, że zdążyłam być dzieckiem z wakacjami w Polsce, pachnącej w każdym kurorcie inaczej i nie musiałam jechać samochodem, bo rodzina wolała sleepingi.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane