Wychowałam się w czasach, gdy książka była Bogiem. Czytali wszyscy. U mnie w domu każdy pilnował swojej książki, bo była możliwość, że ktoś ją zwędzi i zacznie czytać twierdząc, że to jego. Od dziecka przyzwyczajona byłam do tego, że czytanie jest najwspanialszym spędzaniem czasu. Książki nie dla mnie, czyli dziecka, chowane były na najwyższej półce, ale i tak się do nich dobierałam. Miałam 6 lat i znalazłam Qvo vadis. Chowałam się w ogrodzie i mimo najszczerszych chęci nic nie rozumiałam, bo nie znałam większości pojęć jak: niewolnictwo, Pretorianie, Cesarstwo Rzymskie, gladiatorzy, Cezar, itp. W końcu przy niedzielnym obiedzie zapytałam co to są katakumby, a babcia powiedziała do dziadka – „Jasiu ona czyta Qvo vadis”!. Wszyscy zaczęli się śmiać i lektura została schowana, ale objaśnili mi różne słowa. W Zielonce gdzie mieszkałam jako dziecko, pewna Hrabina założyła prywatną bibliotekę bo miała potężny księgozbiór. Jeździłam do niej pięknym, przedwojennym wózkiem na wielkich kołach, a zimą sankami z oparciem. Każdy pisał na kartce na co ma ochotę a ja do nich dopisywałam swoje propozycje. Potem książki dla mnie chowałam zanim rozdałam te dla dorosłych. Tak w wieku lat 6-7 przeczytałam Krzyżaków, Noce i dnie, Emancypantki i Chatę za wsią Kraszewskiego, pełną erotyzmu powieść o Cyganie (Romie) który „zachodził do wdowy”. Nie widziałam w tym nic złego.
W domu była też przedwojenna encyklopedia, a potem 6 tomów PWNu. Encyklopedię pozwalano mi czytać, więc czytałam co dzień. W szkole byłam najlepszą klientką biblioteki, a na wagary chodziłam do czytelni. Tam wagarowiczów nie szukali, a ja odkryłam „W oparach absurdu” Słonimskiego i Tuwima, którą do teraz uważam za najśmieszniejszą biblię poczucia humoru. Gdy byłam na studiach na ASP przyszła moda na prozę iberoamerykańską i pewne książki należało znać i mieć, bez tego nie można było być elitą, a to było ważne. Miałam w domu, dzięki cioci Danusi, która uznawała tylko praktyczne prezenty, wszystkie albumy o sztuce, głównie rosyjskie, bo innych nie było. Obrazy były czarno – białe, ale książki wielkie i ciężkie miały kolorowe wkładki. Przecież, gdyby czytanie nie było ważne, nie była bym pisarką i może bym wysyłała, jak głupia, koszmarne memy, które powoli zastępują pisanie nawet SMSów i maili.
Zapomnieliśmy czytać, zapominamy pisać i wrócimy do intelektualnego Biskupina (sprawdzić w necie). Ja nie, bo czytanie to wspaniała choroba. W samochodzie słucham audiobooków, gdy rysuję i maluję też. Robie dwie wspaniałe rzeczy na raz, a czas pędzi jak królik w książce „Alicja w krainie czarów”. Radzę przeczytać, choć Bogiem jest wypasiona komórka.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane