Słowem przyjaźń szafujemy bez zastanowienia. Przyjaciółmi nazywamy osoby, które znamy miesiąc, albo wydaje nam się, że znamy. Przyjaciel to nie jest fajna osoba z którą bankietujemy, czy jeździmy na wakacje, bo do tego typu znajomości pasuje słowo kolega, albo dobry znajomy. Brak zobowiązań i wymagań, oraz wspólne plany dają nam poczucie więzi, ale nie wiemy, co by było, gdybyśmy naprawdę potrzebowali wsparcia.
Przyjaciel to osoba na którą możemy zawsze liczyć, która ma zawsze dla nas czas i chęć bycia razem, która nas nie ocenia i wspiera, nawet gdy nie mamy racji. To gwarancja zrozumienia i pomocy pod każdym względem. Przyjaźń ma siłę miłości. Im jesteśmy starsi, tym bardziej rozumiemy znaczenie przyjaźni, czasami trwającej ponad 40 lat, bo już nie zdążymy być z kimś tak długo. Ja mam szczęście, bo moimi przyjaciółmi, takimi prawdziwymi, byli moi mężowie, na których zawsze mogłam liczyć i do teraz mogę – „Stara przyjaźń, nie rdzewieje.” Mam też kolegów z liceum i bardzo ich lubię i chyba mogę na nich polegać, choć mieszkają za granicą. Jeden jest na miejscu. Uff! Przyjaciółek miałam kilka i mam kilka, choć szkolne i studenckie przyjaźnie zmieniły się w miłe wspomnienia. Moją najbliższą przyjaciółką jest ex teściowa, która ma 100 lat i bardzo się kochamy. Prawnie to nie jest ex teściowa, bo synową jest się nawet po rozwodzie. Ogromnie mnie to cieszy. Mam w Nowym Jorku dwie przyjaciółki od serca, które znam prawie całe życie, Jadwigę i Elę. Bardzo cierpię, że nie mogę do nich jechać. Po prostu się boję lecieć 8 godzin z wirusem na plecach. Moją bratnią duszą była Agnieszka Osiecka, z którą spędziłam 17 lat w kompletnej symbiozie. Nigdy się nie posprzeczałyśmy. Drugą, tak samo cudowną osobą w moim życiu, była Iza Jaruga- Nowacka, z którą miałam podobną więź. Niestety odeszły, mam nadzieję, że niedaleko.
Przez ostatnie 36 lat byłam szczęśliwa i spokojna, bo była Basia z Krakowa. Tak ją wszyscy nazywali. Basia była jak ognista kula. Zawsze pełna optymizmu, roześmiana, chętna do zabawy, ale i do pomocy. Lojalna, pełna wiary w naszą miłość, nazywała nas siostrami, choć to było coś więcej. Wyjeżdżała po mnie na dworzec i pędziła jak torpeda w moją stronę przez parking na górze. Zawsze witałyśmy się jakbym wróciła z wojny trzydziestoletniej.
Na wspólnych wyjazdach zawsze brałyśmy jeden pokój, żeby gadać, póki sen nas nie rozłączy. Z mężami mieszkałam w pokojach oddzielnych. Spędzałyśmy razem Sylwestry i wakacje, przyjeżdżałyśmy do siebie jak często się dało. Grałyśmy w brydża. Basia była Mistrzynią, ze skłonnością do pouczania. Brydż był jej światem. Miała do tego predylekcje, jako absolwentka uniwersyteckiej chemii. To poważne, trudne studia. Jej pasją była astronomia i musiałam z nią oglądać programy o czarnych dziurach, a ona z uśmiechem patrzyła na moje męczarnie. Nie ma słów na określenie naszej więzi. Basia była samą radością. Kiedy zadzwoniła do mnie, że chyba zaraziła się wirusem, zlekceważyłam to, choć złapała go od brata, który leżał właśnie na ojomie. Śmiała się z moich próśb, żeby poszła natychmiast do szpitala, w końcu musiała, bo gorączka była astronomiczna i miała zapalenie płuc. Dzwoniła i opowiadała, że leży z różnymi rurami podłączonymi gdzie się da. Dostałam jej zdjęcie, gdzie widać tylko zmęczone oczy. Reszta to aparatura. Dzwoniła do mnie przed podłączeniem do respiratora. Miała głos zmęczonego dziecka. Wprowadzili ją w śpiączkę farmakologiczną. Lekarze nie dawali nadziei, a my jej przyjaciele i córka, wierzyliśmy w cud, trwało to długo. Ci, którzy ją znali byli w rozpaczy, bo Basia była radością nas wszystkich. Odeszła, nie wiadomo gdzie 3 marca, nie wiedząc o śmierci brata. Wszystko jak w tragedii greckiej. Straciłam cudowną przyjaciółkę i nasz Kraków, po którym biegałyśmy jak dzieci, kupując sobie wzajemnie prezenty i zwiedzając knajpki. Nie płaczę, bo cały czas mam wrażenie, że po prostu jest w Krakowie i czeka na mnie.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane