Ostatnio zaskakuje mnie epidemia logorei, czyli nieprzerwanego gadulstwa, które kiedyś było domeną małych dzieci i tak zwanych „blondynek”. Prawdziwi mężczyźni, jak wodzowie indiańscy, odzywali się rzadko, z namysłem i tylko w momentach, kiedy było to konieczne. Kobiety mówiły więcej, a najwięcej maluchy. Tych dwóch ostatnich grup nie przeceniano. Starsze osoby uznane były za autorytety i mówiły mało i mądrze. W ostatnich czasach wszyscy mówią 5 razy więcej i głupiej, niż kiedyś. Spotkanie kogoś znajomego jest katastrofą. Na pytanie „Co u Ciebie?” rusza rollercoaster paplaniny. O wnukach, o sąsiadach, często trzeba wysłuchać bełkotu o chorobie i jej symptomach jakiejś nie znanej mi osoby, o synowej, o złej krawcowej… Byle gadać. Trrrrrrr. Czasem trzeba po prostu się pożegnać, co nie wypada grzecznie, ale ma się zszarpane nerwy z miliona własnych powodów, a nasz agresywny paplacz nawet nie zauważa, że mamy nogę w gipsie i może chcieli byśmy się pochwalić jak do tego doszło. Ludzie przestali słuchać, a nabrali wielkiej ochoty do gadania o czymkolwiek. Może ze strachu przed samotnością.
Kobiety w pewnym wieku chyba faktycznie czują się samotne, bo gadają wszędzie i zawsze o niczym. Nie daj Bóg czekać z gadułą w kolejce po cokolwiek. Ofiarą jest ekspedientka, którą proszą o radę i zmieniają zdanie co pięć minut. Może to dotyczyć wyboru kalafiora, albo pomidora, czy aby malinowego? A jajka, czy od kury grzebiącej, czy nie grzebiącej? Czasem następuje krew mrożąca opowieść o tym jak oszukano tę gadułę dwa tygodnie temu w mięsnym. Jako wegetarianka nie mam tego problemu ale mam go w aptece, gdzie młode, znudzone dziewczyny wysłuchują wykładów w sprawie właściwych leków, już wycofanych, a nie tych z elektronicznej recepty. Narzekanie wsparte jest dokładnym opisem kłopotów z prostatą małżonka klientki i jej Hashimoto, które pojawiło się w zeszłym tygodniu i spowodowało sporą nadwagę, bo tusza zależy od tarczycy, a nie od kotletów z kartoflami. Zważywszy, że w aptece zachowuje się odległość i mogą być tylko dwie osoby, a te starsze panie co weszły już gadają 10 minut, zwykle rezygnuję. Mężczyźni – autorytety ważący słowa, zniknęli i nie zanosi się na powrót. Moi koledzy gadają bez przerwy i tak jak koleżanki, właściwie o niczym. W restauracjach, szczególnie w niedzielę, gdy na obiady zabiera się wrzeszczące niemowlęta i piszczące czterolatki jest gwar jak ulu. Młode matki dzielą się swoimi doświadczeniami, grzebiąc w wózkach w poszukiwaniu pieluch. Sędziwe ciotki mówią jednocześnie, za to głośno, bo nie dosłyszą. Wujowie wrzeszczą toasty, a młodzi ojcowie starają się nie rzucać w oczy i dolewają sobie tzw. łiskaczyka, gadając bardzo głośno (bo też są głusi od słuchawek) o sporcie. Nie wiem na czym polega zjawisko epidemii – logorei i jakie są powody, że wszyscy gadają, często godzinami. Chyba najchętniej do komórki, która miała służyć do przekazywania krótkich informacji, a stała się najlepszym przyjacielem gadułów. Ostatnio jechałam Intercity, ale nie Pendolino gdzie jest wagon 7 – strefa ciszy i nie wolno gadać, nawet cicho, bo wszyscy syczą. W moim pociągu gwar. I klasa, wszędzie stoliki. Trzeba mieć krótkie nogi. Naprzeciwko mnie siedzi grubas ewidentnie nie wybiegany, bo cały czas rusza nogami. Obok żona, gulgocze łykając sok z butelki i mości się jak kura. Obok mnie nastrzyknięta lala macha doczepionymi pazurkami i piszczy do słuchawki. Miałam zamiar napisać tego bloga, a nawet nie jestem w stanie czytać. Przez 3 godziny wszyscy gadają. Wyjątkiem są stare, naburmuszone małżeństwa. Ani pisną, tylko skrzywieni na życie zmarnowane, chyboczą się jak ukwiały. W taksówce rozmowny kierowca zabawia mnie opowieścią o swoim ostatnim grzybobraniu. Ani drgnę, nie odpowiadam, choć lubię grzybobrać . Na pożegnanie mówi, że fajnie się ze mną rozmawiało.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane