Nie pogrążyłam się ani na jotę w szaleństwie prezentowym, bo akurat dostarczono mi autorskie egzemplarze mojej najnowszej książki „ Astrologia i zdrowie”, którą napisałam dla Polfarmy i filiżanki porcelanowe z moimi kotkami, pięknie wykonane dla Desy Unicum.
Miło jest uniknąć czegoś, co przypomina ucieczkę ludności ze Lwowa, po wkroczeniu Ruskich. W tym roku obłęd zakupowy sięgnął szczytu. Powodem jest to, że mamy za dużo pieniędzy, a od jakiegoś czasu zerwaliśmy z oszczędzaniem, wręcz przeciwnie, beztrosko się zadłużamy. Żegnajcie książeczki oszczędnościowe i skarbonki. Wydajemy do ostatniego grosza. Ja bym się zastanowiła.
Jest 9 rano, Wigilia, a ja wsparta o czerwono obleczone satyną poduchy, nic nie muszę, bo do wieczora daleko a prezenty spakowałam wczoraj. Życie Singla docenia się najbardziej przed wszelkimi obowiązkowymi świętami rodzinnymi, kiedy wszyscy pędzą, a singiel sobie czyta książkę, bo do wieczora daleko.
Dziś, jak co roku, myślałam o swoich Wigiliach w rodzinnej Zielonce. Jako tłuściutka dziewczynka, jedynaczka uwielbiająca jeść, w Wigilię wstawałam rano i wiedziona kakofonią zapachów szłam w filcowych paputkach i flanelowej koszulce nocnej do kuchni coś chapnąć, bo nikt nie miał czasu zrobić mi śniadania. Kuchnia była duża. Na kredensie, parapecie, stole i szafkach, a nawet krzesłach stały półmiski z pierogami, śledziami, ciastami i wszystkim, co nie było w galarecie. Na patelniach smażyły się śledzie w cieście i panierowane dzwonka karpia. Nasza gosposia, pani Stefa, kroiła chleb poniemiecką maszynką na korbę. Babcia z nieodłącznym papierosem w fifce dyrygowała żeńską częścią rodziny. Męska, czyli dziadek i tatuś, w salonie oprawiali w metalowy stojak choinkę, która musiała być do sufitu. Pachniała jak cały las. Dorośli do kolacji nie jedli nic, żeby zrobić sobie miejsce, a było na co.
Z podkradzionym kawałkiem pasztetu, albo ciasta szłam popatrzeć jak idzie panom i zerknąć na zabawki, które w ostatnich dniach robiłam z mamą. Pajacyki z wydmuszek jajka pomalowanych plakatówkami w kryzach z krepiny, gwiazdy posypane potłuczonymi bombkami, kolorowe łańcuchy, które kleiłyśmy godzinami i prawdziwe zabawki sprzed wojny, czyli piękne bombki w wypukłe wisienki i wielkie z widoczkami zimowymi, baletniczki w krepinowych sukienkach, ptaszki rajskie z ogonkami z prawdziwych piórek i czub na czubek pięknie malowany, lśniący od złota. Do tego walcowate, długie cukierki w kolorowych pozłotkach, niestety nie nadające się do jedzenia, choć wielokrotnie próbowałam. No i wąskie spiralne świeczki, które należało oprawić w lichtarzyki z zielonej blachy i przypiąć daleko od siebie, uważając na gałązki. Przeważnie i tak choinka się zapalała, ale obok zawsze leżał mokry ręcznik, pomysł mamy. Choinkę ubierałam z Mamą na drabinie, po południu. Zapachy były niesłychane, ale czas było poszperać, bo może od wczoraj przybyło prezentów. Jako grubiutka dziewczynka byłam zwinna, jakbym była chudziutka. Krzesło na stół i już widać paczki na szafie, niestety, nieduże. Obiecany koń na biegunach, większy, łyżwy też. Może schowali na werandzie. Mimo, że mieliśmy ogromne kaloryfery i uszczelnione watą okna, w domu było nie za ciepło, bo mróz na zewnątrz. W Wigilie zawsze był poniżej minus 15 stopni. Drzewa w śniegu, jakby skamieniałe z zimna. Cisza, bo nic żywego w taką pogodę nie wychodziło na spacer. Zakładałam sweter na koszulę i skarpetki. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, co było bolesne, bo normalnie nic innego nie robili. Po kolejnym wejściu do kuchni zwędzałam najchętniej okruchy pieczonego schabu, stygnącego na oknie i kilka pierogów. Na wielkim przedwojennym biurku stał patefon na stare płyty, które szurały jak piasek. W małym pojemniczku leżały igły, które się zakładało do specjalnej głowicy. Sama nie umiałam puścić płyty. Byłam zajęta, bo musiałam skończyć szopkę- niespodziankę coroczną. Pudełko po półbutach stawiałam na szerszym boku wykładałam watą, a z tyłu robiłam dziury w kształcie gwiazd, zalepione niebieską bibułką. Postacie i zwierzęta miałam namalowane i wycięte przedtem w tajemnicy przed dorosłymi. Przyklejało się je klejem biurowym, był dość smaczny. W żłobku leżałam ja, jako Jezusek, na sianku ukradzionym spod obrusa. Wszyscy byli namalowani przeze mnie i raczej do siebie podobni. Mama i tatuś w strojach współczesnych stali za mną. Dziadek, wujek Stacho i drugi wujek, też Stacho, byli królami w szatach. Ciotki, pastuszkami. Plus owce, krowa, koń, kot i pies. Wahałam się czy wstawić mój ukochany rowerek Bobo, ale brzydko wyszedł. Kometę wycięłam z folii po cukierku niejadalnym i nakleiłam na tekturkę.
Szopkę stawiałam na parapecie, w ostatniej chwili, tuż przed przyjazdem gości, a z tyłu kładłam zapaloną latarkę wiec gwiazdy świeciły. Z niewiadomych powodów szopka wszystkich strasznie śmieszyła. Pod choinką leżały zwykle sterty prezentów. Nie wspomniałam o Mamie, która koordynowała wszystko, ale głównie w sypialni dopakowywała prezenty i wiązała kokardki. Nie dawała sobie pomóc. Koło południa zauważała, że jestem przebrana za powodziankę i ubierała mnie w ciepłe własnoręcznie uszyte i wydziergane ubranie. Na suknię wigilijną z czerwonego aksamitu był czas wieczorem. Co roku szyto mi nową, bo rosłam i tyłam, tylko koronkowy, przedwojenny kołnierzyk był ten sam. To opis przedpołudnia wigilijnego, kiedy miałam 5-7 lat i byłam jedynym dzieckiem w rodzinie. Moja siostra cioteczna, jako noworodek była nieprzydatna do zabawy. Co roku miałam nadzieje, że już się będzie nadawała.
Idę na wigilijny lancz do mojej Przyjaciółki. Nie załączam przepisu, tylko radzę pamiętać o soku z kapusty i ogórków, na rano Wszystkie moje dziecinne przygody są w książce Świat Hani Bani wydanej przez Edipresse, ale dostepne tylko przez Internet, bo się sprzedała.
Wesołych Świąt ze spacerami i uśmiechem.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane