Wakacje zawsze kojarzą mi się z dzieciństwem, z czasami, kiedy byłam tłuściutką, pyskatą dziewczynką i zaraz po wakacjach zaczynałam czekać na następne. Były to lata, kiedy jeździło się na wczasy, obozy pod namiotem i wędrowne oraz letniska niedaleko od Warszawy, gdzie wynajmowano domy na całe lato. Stąd dziadkowie 10 lat przed wojną znaleźli się w mojej rodzinnej Zielonce. Wynajmowali dom i przenosili się tam od czerwca do września. Dziadek dojeżdżał do pracy. Było wygodnie z serwisami, pościelą, obrusami, zabawkami mamy, sztućcami i patefonem. (To był analogowy, nakręcany korbą gramofon z metalową igłą, a płyty przy odtwarzaniu, jakby szurały). Wybuch wojny zastał ich na ulicy Szkolnej i dobrze, bo ich dom w Warszawie zburzono w pierwszych dniach. Mieli wszystko i to daleko od bombardowań. Wakacje, tak jak mama i ciocia, kiedy były małe, spędzałam w ogrodzie i pierwszy raz wyjechałam z babcią do Iwonicza Zdroju, domu wczasowego Ministerstwa Górnictwa Barburka, przez U zwykłe. Towarzyszyły nam ciocia Lila i jej córeczka – Marzenka, zwana białym bąkiem. Tam rosły czerwone buki i pachniało naftą, a kałuże były tęczowe, jak rozlana benzyna. Były kwiatowe zegary i taneczne Fajfy o godz. 16 w kawiarni Krakowiak, gdzie piękna mama była rozrywana, a ja zjadałam po 3 porcje lodów,. Marzenka też. Resztę wakacji od 8 roku życia spędzałam w tejże Barburce na koloniach. Zimą w WDW w Kościelisku lub na Antałówce. Ponieważ byłam alergiczką jeździłyśmy z Babcią do Rabki do Orbisu. To było takie ekskluzywne biuro podróży. Jako dziewczynka, pojechałam z Dziadkami na wycieczkę do Czechosłowacji. To był raj, pierwszy raz wyjechałam z Polski, dziwiło mnie, że mówią w innym języku i mało rozumiem, myślałam, że wszyscy na świecie mówią po polsku. Dziadkowie kupili mi czeskie tenisówki i aktówkę ze skaju. Nie mogłam się doczekać pójścia do szkoły, żeby koleżanki pomarły z zawiści. Prawie pomarły, bo szkoła była żeńska i nadążała za modą. Resztę wakacji spędzałam u Dziadków w wyżej wzmiankowanej Zielonce. Na mojej ulicy było sporo dzieci i dwójka urodzona jak ja, 30 marca. Musiało być dziewięć miesięcy wcześniej jakieś sąsiedzkie przyjęcie. Dzieci przychodziły do mnie i budowaliśmy szałasy z gałęzi klonów samosiejek, chodziliśmy z którąś z mam nad rzekę pływać w kółkach gumowych. Łapaliśmy raki na kawałek cielęciny położony prawie przy brzegu. Raki do niej, a my je cap i do wiadra z wodą. Były zielone, a po ugotowaniu, czerwone, co mnie dziwiło. Z Babcią chodziłam do lasu zbierać kurki już pod koniec lipca, ale największą atrakcją były imieniny mamy, cioci i moje. Zjeżdżało do nas około 20 osób. Stoły w ogrodzie w cieniu, stół ugięty od jedzenia, no i prezenty, zawsze praktyczne. Będąc maluchem marzyłam o wózku dla lalek z wikliny. Były bardzo modne. Mama powiedziała, że wózek mam i to swój jak byłam mała i na tym się skończyło. 26 lipca obudziłam się rano, a do pokoiku wjechał wymarzony wózek z blado- różową pościelą, haftowaną w bukieciki niezapominajek przez mamę. Płakałam z szczęścia, babcia i mama też. Ciocie przynosiły mi albumy z reprodukcjami produkcji rosyjskiej bo innych nie było, do tego płyty, też z Rosji. Mam 6 lat i dostaję pudło – 5 płyt z muzyką Chopina, albo Beethovena. Żadnych lalek, najwyżej książki i słodycze. Miałam praktyczną rodzinę. W wózku woziłam czerwony, amerykański samochodzik marki „Ford” kupiony na ciuchach (to był bazar w Warszawie z rzeczami z amerykańskich paczek, taki komis na powietrzu). Leżał pod kołderką a ćwierkające, wścibskie panie zaglądały do wózka i wyjaśniały mi, że powinnam mieć tam lalkę. Patrzyłam zdziwiona. Spędzałam piękne letnie miesiące z Rodziną i na koloniach, które uwielbiałam, nie wiedziałam, że może być inaczej. Teraz widzę osowiałe, zmęczone dzieci, wożone do Włoch na camping, naprawdę można pojechać gdzieś w Polsce, do czasu, kiedy zaczną coś pamiętać. CDN.
Blog spóźniony, bo miałam zepsuty komputer przez 10 dni. Sorry. Ha
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane