Jest 19 stycznia, siedzę w pociągu do Sopotu, a za oknami wiosna. Słońce, błękitne niebo i śladu nawet spłachetka śniegu. Ponieważ właśnie wróciłam z Majorki z pięknymi palmami i z granatowym niebem, odbijających się w morzu śródziemnym, to ta pogoda wydaje mi się naturalna w styczniu. Na początku pobytu w Ameryce dowiedziałam się o globalnym ociepleniu i bardzo mnie to rozśmieszyło. Ha, ha, ha znikną góry lodowe na Antarktydzie, wyginą białe niedźwiedzie i zatoną niektóre miasta, ergo nie będzie zimy, tylko takie coś bez śniegu, jak w Europie zachodniej. Nie będzie bałwanków z marchewkowym nosem, a sanki zastąpią hulajnogi. Trzeba się było nie śmiać. Lubię zimę z mojego dzieciństwa , ze śnieżnymi zaspami, kuligami i skrzypieniem wieczornego, granatowego śniegu. Byłam zachwycona zamarzniętymi szybami z przecudnymi kwiatami, chodzeniem na sanki i łyżwy, oraz kożuchem, który wyprosiłam mając 6 lat. W czasach mojego dzieciństwa były kłopoty z rzeczami dla dzieci, które szybko rosły. Ja rosłam najszybciej i zanosiło się na to, że będę olbrzymką, wobec tego, kupiono mi kożuch do ziemi z rękawami, które trzeba było podwijać. Był piękny, brązowy, z haftowanymi szlaczkami i skórzanymi guzikami. Wyglądałam w nim jak w batyskafie i ledwo mogłam chodzić. Za duża, też kożuszkowa, czapka uszanka dopełniała tego kosztownego stroju. W następnym roku w kożuch wbiłam się cudem, rękawy były akurat i zakrywał mi ledwo kolana w burych wełnianych rajtuzach. Był to czas prawdziwych zim, gdzie minus 20 nikogo nie dziwiło, a było korzystne, bo nie chodziło się do szkoły. Śnieg pachniał czymś nieuchwytnym, a oszronione drzewa skrzypiały boleśnie
i trzaskały od mrozu. Koniec kożucha był tragiczny. Wczesną, marcową wiosną, postanowiłam poskakać trochę po pokrywie szamba, która się załamała i wpadłam do środka. Stałam po szyję w kupie i kawałkach papieru i wrzeszczałam. Babcia rzuciła się mnie ratować, ale sprytnie przyhamowała widząc czym jestem pokryta. Okazało się, że to brązowe na czubku czapki, to nie był pompon. Babcia pobiegła po Stefę i szczotkę do zamiatania. Złapałam kij i chlup wyskoczyłam jak korek od szampana i śmiałam się przez łzy, płynące po brązowej buzi. Zapachu nie wytrzymał nawet nasz pies Mars i uciekł do budy. Ciekawe co by teraz powiedział rzecznik praw dziecka? Wejście do domu nie wchodziło w rachubę. Babcia, która, jak się właśnie okazało przestała mnie kochać, podstawiła mnie pod podwórzową pompę, ale nici. Zamarzła. Stałam i czekałam, aż przyniosą ciepłą wodę w kubłach, którymi na mnie chlustały. Kiedy już można było zdjąć kożuch płukały mnie w domu. Potem kożuch polewano wodą na płotku do sadu i wisiał do lata, jak sztywny wyrzut sumienia, ale nie nadawał się do niczego i zniknął. Nie znałam wtedy rzeźb Abakanowicz, ale myślę, że je bardzo przypominał. Wspomnienia zim przelatują mi przez głowę i tęsknię, choćby za wycieczkami po świąteczne śledzie. Siedziałam jak Budda na sankach, z szalem owiniętym dookoła głowy, w prawdziwych, kupionych na Bazarze Różyckiego walonkach, w futrzanych rękawicach, a babcia, mniejsza o głowę ode mnie, ciągnęła sanki do tak zwanej Spółdzielni. Podejrzewam, że widział tę scenę Polański, zanim nakręcił film Ssaki. Kiedyś zima kojarzyła się świątecznie, Wigilia z prezentami, trzeba było pojechać do Zakopanego
i Krynicy na narty i kuligi, pójść do Łazienek i pooglądać przymarznięte kuprami łabędzie. Można było co dzień lepić nowego bałwana i wychuchiwać w szybach małe kółka, żeby powyglądać na skostniałe krzaki bzu. Jak każda pora roku, zima miała swój czas i rytuały. Nie myślałam, że doczekam stopnienia Antarktydy i zupełnego braku zimy. Póki co, w ciągu 10 dni w Sopocie będzie od 2 do 6 stopni. W imieniu leśnej zwierzyny i ptactwa cieszę się, ale dzieciom współczuję i sobie troszkę, też.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane