siążka papierowa skazana jest na zagładę, jak parowozy, budki telefoniczne, czy pisanie listów na papierze i wrzucanie ich do skrzynki. Parowozów i budek mi nie żal, ale listów tak. Zdążyłyśmy z Agnieszką Osiecką pisać do siebie przez 17 lat, prawie codziennie wrzucać listy do skrzynki i dzięki temu mogłam napisać książkę „Ostatni bal listy do Agnieszki Osieckiej”, nakład od razu wyczerpany, ale książka pojawia się na Allegro. Są w niej nasze listy i zdjęcia. Oryginały przekazałam Bibliotece Narodowej.
Pisałam książkę w zeszytach, bo jeszcze nie miałam komputera. Podobnie było przez 17 lat z felietonami do śp. „Playboya”. Przynosiłam kartki i sekretarka je przepisywała. Janusz Głowacki pisał tylko ręcznie, na kartkach, co nic nie ujmowało jakości jego książek. Chyba nikt wchodząc do księgarni i widząc setki okładek nie myśli, jak powstają one i ich zawartość.
A jest tak:
Pisarz pisze tekst, zwykle na zamówienie wydawcy. Kiedyś dostawało się zaliczkę, żeby móc skoncentrować się na pracy twórczej, teraz niektórzy wydawcy proszą pisarza o znalezienie sponsora bo „papier podrożał”. Uwłacza to trochę honorowi autora, mojemu bardzo, więc wydaję książki w porządnych staromodnych wydawnictwach. Pisarz przynosi gotowy tekst, idzie on do redaktora, który sprawdza go merytorycznie. Czy bohater, który wszedł na bal w smokingu (sprawdzić w necie) nie wychodzi we fraku. Moja cudowna redaktorka Iwonka, z którą pracuję od lat i ufam bezgranicznie, kiedyś zwróciła mi uwagę, że główna bohaterka słucha w 1968 roku piosenki Skaldów, która powstała 1970 roku. Po to jest redaktor. W tym czasie ilustrator przygotowuje rysunki lub zdjęcia. Tekst idzie do korektora, który wyłapuje błędy ortograficzne i interpunkcyjne (sprawdzić wiadomo gdzie). Wtedy książkę poprawioną merytorycznie posyła się do grafika, który ją „łamie”, czyli wkleja ilustracje, dba o wygląd stron i ustala jej wygląd wewnątrz okładki. Ja staram się współpracować z moją ulubioną arcyzdolną Olgą. Razem robimy okładkę, zwykle z moim rysunkiem lub zdjęciem.
Szybko się to wszystko napisało, ale trwa długo i jest nudne, bo po „złamaniu”, książka wraca do korektorki, która jeszcze raz sprawdza całość. Ja też konsultuję finalny produkt. Zdarza mi się czasem wyłapać jakąś nieścisłość, lub zmienione w trakcie cyklu słowo, a na to jestem czuła. No i książka idzie do drukarni. Dobrze jest sprawdzić chromaliny, czyli wierność koloru w projekcie i na wydruku. Jeśli jest OK, autor, czyli np. ja zasypia spokojnie i czeka, aż z paczki wyskoczy jego ostatnia książka.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane