Oczywiście nie ze wszystkim, ale z wakacjami i daj Boże z chorobą lokomocyjną, ale nie w sensie wymiotowania, tylko ciągłego przemieszczania się z rodzinnym, coraz liczniejszym, taborem. Obserwując znajomych miałam wrażenie, że kolędują od chałupy do chałupy i pobyt gdziekolwiek powyżej tygodnia sprawia, że kombinują, gdzie by tu jeszcze. Ja jestem za wakacjami przewidzianymi i w większych transzach. Minimum dwa tygodnie, żeby rozpakowując się, nie myśleć o pakowaniu z powrotem. Te wakacje zaczęłam wcześnie i jeszcze ich nie skończyłam, bo osiądę po 21 września, czyli Festiwalu Filmowym w Gdyni.
Zabawne, kiedy osoby wiedzące, że nigdy nie pracowałam na etacie pytają mnie kiedy na urlop? Wtedy odpowiadam, że od urodzenia jestem na urlopie, który sama sobie daję, za to pracuję cały rok, nawet w wakacje i długie weekendy. W tym roku najdłużej, bo aż 17 dni byłam w Busku Zdroju, gdzie pisałam swój auto-wywiad i rysowałam w ogrodzie przyjaciół. Towarzyszyli mi, jak co roku, zagraniczni miłośnicy siarkowej i borowinowej rehabilitacji.
Nie wszyscy jej koniecznie potrzebują, ale nie ma cudów. Osoba po sześćdziesiątce musi mieć kłopoty z kręgosłupem, czy kolanami i nie ma sensu czekać aż konieczna będzie operacja. Można w pięknym spa z basenem, w gronie zabawnych kolegów, profilaktycznie zająć się swoimi kosteczkami. Byłam kilka razy w Sopocie, raz w Dworze Oliwskim i nad Zalewem Zegrzyńskim, który z najmodniejszego wakacyjnego miejsca z moich młodzieńczych czasów stał się skansenem z brudną wodą. Spacerowałam wzdłuż brzegu na którym poniewierają się zapleśniałe wodne rowery, mijając puste bary i jakieś dziwne osoby, bynajmniej nie plażowo wyglądające. Moda na kurorty zmienia się, jak każda moda, ale było mi smutno, ale to mijało, bo wieczorami grywaliśmy w brydża. Właściwie bywałam w domu w Wilanowie po kilka dni tylko się przepakować, bo tuż koło balkonu mojej sypialni wre budowa kolejnego oszczędnościowego paskudztwa, podobnego do baraków więziennych. Najpierw kafary i słupy wbijane w bagno, na którym usadowiło się Miasteczko Wilanów. Potem dźwigi i betoniarki, a teraz, nawet w tej chwili, jednocześnie wyje kilka pił do metalu, którym wtóruje walenie młotami. Mogę przejść na drugą stronę mieszkania, gdzie dzieci grają w piłkę, popiskując wesoło przy wtórze hurgotu walizek na kółkach, ciągniętych przez słoiki, jadące lub wracające z rodzinnych miast i wsi. Do tego kosiarki, każdego dnia, bo nie ma u nas przepisu, wyznaczającego jeden dzień na koszenie. W tej sytuacji należy wieść życie nomada. Staram się jeździć Pendolino, bo słysząc o ilości wypadków samochodowych jest to bezpieczniejsze. Kiedyś, w strefie ciszy, wagonie numer 7 było mało osób, teraz trzeba kupować bilet z dużym wyprzedzeniem, bo nikt nie lubi jak sąsiad przez 3 godziny gada przez komórkę, a to w innych wagonach norma.
Marzy mi się sielankowy, spokojny pobyt w Radziejowicach, ale nie mam czasu, bo muszę jechać dalej, pomimo upałów które podobno jutro??? się kończą. Proszę bardzo. Oby do następnego, długiego weekendu, albo środy nazywanej przez dziennikarzy radiowych „małą sobotą”. Kto bogatemu, zabroni?
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane