Wychowałam się w ostatnich latach w których był obowiązkowy dresscode. Stroje miały swoje pory dnia i miejsca. Inne były do miasta, inne na dzień, inne na wieczór, inne do szkoły, inne na wakacje, oraz wizytowe do teatru i do Opery. Moja Mama i Babcia ściśle tego przestrzegały. Były to ostatnie lata jakichś norm w modzie. Na plażę panie szły w rozpinanych sukienkach bez rękawków, pod sukienką kostium kąpielowy, najlepiej uszyty z tego samego materiału. Małe dzieci do 4 lat na golasa, starsze w majtkach, bez względu na płeć. Panowie w szortach, a pod spodem slipy wiązane na biodrach. Zamoczone pokazywały co „Wacia ma w gaciach”, tyle, że z przodu miały zawsze czerwony pasek. Niestety, bo dzieci bardzo lubiły podglądać rodziców i rodzeństwo płci odmiennej. Po ulicy nie chodziło się majtkach, ani gaciach. Zawsze podkoszulek i szorty dla Panów, panie w sukienkach zakrywających ramiona. Dekolty mile widziane. Do restauracji i stołówek nie wpuszczano w negliżu, wieczorem do restauracji i do kasyna, obowiązywały marynarki i krawaty. Panie w tak zwanych małych czarnych, czyli czarnych mini bez rękawów do tego biżuteria. Dzieci też musiały być odpowiednio ubrane, zresztą problem nie istniał, bo do knajpy, czy nawet kawiarni, dzieci i psów się nie brało. Nikomu by przez myśl nie przeszło.
Teraz o 22 można zobaczyć w dobrej restauracji wózeczek z ryczącym dzidziusiem. Dla dzieci były teatry, a do prawdziwych chodziły te, po 12 roku życia. Wyjątkiem były zajęcia w dla maluchów w Filharmonii, na które chodziłam z mamą. Ulica też miała swoje niepisane zasady. Żadnych spacerów w kostiumach poza plażą. Ostatnio widziałam mnóstwo pań, nawet w trudnym wieku i tuszy, w nałożonych na kostium bluzkach na ramiączka, na dole słodka tajemnica. Horror. Nosiło się obowiązkowo plażowe kapelusze, zwykle bardzo ładne. Nie jadło się na ulicy, ani na deptakowych ławkach. Chyba, że lody na patyku. No i była moda opalania się „na murzyna”, niektórzy przyspieszali opalanie smarując się ropą naftową. Pośrednim etapem było spalenie się „na raczka”, bąble i zsiadłe mleko. Ja opalałam się tylko na spacerach po plaży i grając w siatkówkę, bo normalnie siedziałam w koszu z babcią, która nie lubiła słońca, a lubiła papierosy. Byłam przyzwyczajona. Na górskie wakacje były sznurowane buty do kostki z wełnianą skarpetką w środku. Szorty z popeliny, podkoszulek, kurtka przeciw deszczowa z ortalionu (sprawdzić w necie), oraz czapka z daszkiem z materiału i spory plecak z prowiantem i woda w butelce. Wracając do opalenizny, niemodnej od 40 lat, można łatwo poznać odmładzających się dziadzio-dzidzi, bo nadal przypominają wysmażonych murzynów. Młodzież się mniej opala, bo na bank od tego znikają tatuaże, które bez względu na wiek straszą i wzbudzają podziw dla niskiego progu bólu posiadaczy. Osobiście jestem blado niemodna i nie wytatuowana.
Przyjemnych wakacji .
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane