Pierwszy raz nawet w niedzielę wieczorem nie było bloga. Napisany, był w zablokowanym komputerze. Teraz, po 24 godzinach zmagań , uruchomił go miły pan w Mikołąjkach, ale strzałka ledwo żyje, Nie znoszę techniki i maszyn.
Myślę, że to dobre porównanie. Miasto, aby się w nim zakochać musi, tak jak obiekt uczuć ugodzić nas strzałą Amora, a potem stopniowo pokazywać swoje cuda. Zakochuję się od pierwszego wejrzenia, nie jestem zwolenniczką związków praktycznych i z rozsądku. Zwykle zachodzi zjawisko zwane przeze mnie „przenoszoną ciążą” i nigdy nic z tego nie wynika.
W Sopocie zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Po pierwsze, była to pierwsza moja nadmorska miejscowość, po drugie, nawet w burej Warszawie nie widziałam nigdy tylu pięknych, uśmiechniętych, opalonych, eleganckich ludzi i tak bajecznych kamieniczek. Nie widziałam nigdy tyle piachu i koszy plażowych, byłam ośmioletnią mieszkanką podwarszawskiej zielonej Zielonki, gdzie wychowywali mnie dziadkowie. Polecam te formę spędzania dzieciństwa. Do teraz za każdym razem kiedy wysiadam w Sopocie, ogarnia mnie to samo uczucie co wtedy. Aż mnie zatyka z miłości do czegoś, co jest tu nieuchwytne. Powietrze można jeść łyżką, jak bezę, zieleń o niepowtarzalnym kolorze i niebo jak z włoskich marynistycznych obrazów z XVIII wieku. Wesołe, kolorowe domy, czerwone dachy, czarujące werandki, balkoniki i niepowtarzalne światło. Mieszkam vis a vis Grand hotelu w ZAIKSIE – domu pracy twórczej i kiedy odsłaniam okna widzę ten najpiękniejszy dla mnie hotel i skrawek burego morza. Morze i za pierwszym razem mnie rozczarowało. W niczym nie przypominało tego z obrazów, które widziałam w albumach. Wyobrażałam sobie grzywiaste zielone fale, malowane przez Ajwazowskiego, a tu chlup, chlup, o brzeg piasku.
Do dziś nie jestem zachwycona i raczej nie lubię plaż, poza zamorskimi. W Sopocie, jestem kilka razy w roku, nawet w pandemię udało mi się wyczaić odwieszenie kwarantanny. To był inny Sopot, pusty i zdziwiony brakiem turystów. W tym roku jest inaczej. Turyści są, ale połowa tego co zwykle. Nie ma cudzoziemców, przede wszystkim Szwedów i Anglików, którzy organizowali sobie u nas tanie picia do nieprzytomności. Były lata, kiedy nie bywałam na Monciaku, tylko jeździłam na rowerze w stronę Orłowa. Ta jazda też jest jak picie szampana w ogrodzie. No i restauracje, wszystkie egzotyczne, o zagranicznym menu, doskonałe i nie zatłoczone. Pękają w szwach fabryki kotletów, klusek i frytek. Przybyło po pandemii grubasów, nie mówię o osobach otyłych. Mówię o inwalidach z trudem wlokących wielkie zady na kolumniastych nogach i o łapach jak golonki, oraz wiszących brzuchach. Kiedyś była to domena starszych, żarłocznych kobiet. Grubi faceci siedzieli w domu. Teraz wylegli i dumnie niosą z przodu piłki lekarskie, pod którymi wiszą gacie do kolan i nie tylko. Im grubszy grubas, tym więcej zażera na ulicy. Wczoraj z kolegą siedziałam w super japońskiej restauracji, która jest w pasażu prowadzącym do dworca. To chyba jedyny taki wypadek na świecie. Obserwowaliśmy przechodniów. Mniej niż 10% było szczupłe. Jeśli, to młode, wysokie dziewczyny, przeważnie w towarzystwie konusów z wielkimi, wytatuowanymi łydami, spalonymi na pogorzelców. Po pandemii, epidemia monstrualnych hipopotamów, za których leczenie płacę ja i osoby zdolne do pracy, bo grubas zdolny nie jest do niczego poza jedzeniem. Może by przestać reklamować sosy do klusek, a pokazywać świeże owoce i sałatki, nie polane klajstrem z torebki. Może by wycofać reklamy piwa przed 22, bo dlaczego dzieci mają oglądać od rana ryczących pijaków z reklam?
Wracając do Sopotu. Nawet w najgorszych soc-czasach był symbolem sztuki, jazzu, elegancji i dobrego stylu. Już nie jest, bo piękne kobiety z pięknymi, bogatymi kochankami chodzą po plaży na Riwierze, a tu zostały tłumy wygłodniałych słoni. Nie zmniejsza to mojego wielkiego uczucia do charyzmy tego magicznego miasta.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane