„Ludzie zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie…” śpiewali Skaldowie i każdy schodził gdy nadciągał ulicą pośród pachnących ogrodów pan Michalczyk na starej damce, na tak zwanych balonach, czyli grubych oponach do jeżdżenia po piaszczystych drogach. Całe lata, a właściwie do teraz, listonosz kojarzył się przyjemnie. Przywoził przekazy pieniężne i oczekiwane listy oraz telegramy imieninowe.
Znał wszystkich z wzajemnością. W mrozy wpadał na kieliszek nalewki i jechał dalej, bo balony pomagały też w jeździe po śniegu. Poczta byłą instytucją. List ekspresowy szedł 2 dni, zwykły 4. Niby długo, ale dochodził. Telegram doręczany był o każdej porze, a pierwszą rzeczą jaką robiłam będąc na wakacjach w nowym miejscu, to wpadałam na pocztę kupić pocztówki, obejrzeć panią w okienku, powąchać zapach kleju do znaczków, jutowych worków na listy i czegoś co kojarzyło się z przygodami. Zbierałam znaczki, ale mi przeszło w liceum. Do teraz uważam filatelistykę za coś fajnego, ale pierwszego na liście zastanawiających hobby. Druga jest filumenistyka. Wracając do listów, w tej chwili już nikomu niepotrzebnych w dobie Internetu, który zwalnia od wszystkich didaskaliów związanych z korespondencją. O! pachnące koperty, papeterie z Londynu, pocztówki z reprodukcjami obrazów, czekanie na list, wrzucanie listu do zawsze uśmiechniętej czerwonej, na zamiejscowe, a niebieskiej na miejscowe listy, skrzynki. Poczta istnieje, ale w nowej formie bo przejęła rolę sklepów z dewocjonaliami i ma się wrażenie, że listy są tylko przykrywką do działalności handlowo- propagandowej. Kalendarze z Papieżami, ale głównie z naszym, książki kucharskie z przepisami zakonnic, książeczki do nabożeństwa i niesłychanej brzydoty kartki świąteczne i najpaskudniejsze wszystkie komunijne gadżety. Zawsze kolejki, bo na 5 okienek jedna katechetka. A listy z priorytetem idą, bo jeszcze nie doszły, przez ponad 6 dni. Zostawiłam ważny dokument, potrzebny „na wczoraj” u koleżanki w Sopocie. Następnego dnia w poniedziałek wysłała go priorytetem z poczty. Prosiłam o nie wysyłanie poleconym, bo strasznie długo idzie i trzeba iść na pocztę, a to katorga. Mieszkam w Miasteczku Wilanów – Żłobek. Poczta na kilkanaście tysięcy słoików ma dwa okienka i 8m kwadratowych. Zwykle dwie dojrzałe panie, niezbyt entuzjastyczne co do obsługi komputera, dają odpór kilometrowej kolejce. Większość młodych matek wpycha się do środka z wielkimi wózkami zamiast wziąć małe 500+ na ręce. Zdesperowani, dwumetrowi, identyczni brodacze co chwilę wpadają do środka aby zbadać sytuację, bo stoją na zewnątrz z wielkimi paczkami. Może odsyłają słoiki do mamy? Płacz i zgrzytanie zębów, używając biblijnych skojarzeń. A na ścianach kalendarze z aniołkami, trochę z Jezusem. Na szczęście, dla zmyłki, są kotki i pieski, oraz kalendarze z polskimi krajobrazami projektowane przez zdolnych wikarych po technikum poligraficznym. Brakuje gromnic. Szkoda, bo jak byłam na ASP używałam ich w domu. Ładnie wolno się paliły i były dostępne w sklepie Caritasu na Chmielnej, wtedy Rutkowskiego, wraz z naturalnej wielkości św, Józefami, na których nie było zbytu. Proponuję sprzedaż dużych figur gipsowych na Poczcie Głównej. Tam się marnuje sporo miejsca, a święta idą i zamiast jakiegoś głupstwa można cioci kupić mojego ulubionego św Nepomucena.
Ad rem, a może co tydzień nowy listonosz obsługujący Słoikowo, zrezygnował z pracy i porzucił torbę z expressowym listem do mnie? Innego wytłumaczenia nie widzę. Dziwne to miejsce, to Miasteczko Wilanów. Straszna rotacja kadr. Ochroniarze w moim budynku zmieniają się jak rękawiczki. Nie znają nikogo i nikt ich nie zna, bo po co, a listonosze wyglądają na mocno zestresowanych, bo w ich wieku to bardzo ciążka praca, choć torba na kółkach. Panie Michalczyku, wróć!
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane