Nie zamierzam rzewnie wspominać przyjęć w naszym domu, kiedy byłam dziewczynką, marzącą o oranżadzie w proszku. Wysypywało się ją na rękę, jak sól do tequili i lizało a ona się pieniła. U nas na brydżach i kolacyjkach, at hoc (sprawdzić w Necie) bywało wytwornie, bo zawsze podawano krakersy z żółtym serem i odrobiną keczupu kupionego za dewizy, sardynki hiszpańskie jw., kanapeczki ze śledziem, kanapeczki z szynką z puszki , urozmaicone kawałkami ogórka kwaszonego a na ciepło gwóźdź programu. Paróweczki krojone w 3 centymetrowe odcinki, nacięte na krzyż, podsmażone, żeby się upodobniły do egzotycznych kwiatów. Zalewało się je domowym sosem pomidorowym, na bazie przecieru, posypywało tartym serem i zapiekało w zagranicznych kokilkach, konkretnie z Czechosłowacji, których nam wszyscy zazdrościli. A do picia, wódka z sokiem, dla pań wiśniowym. Na popitkę oranżada i woda sodowa.
Liczyła się konwersacja i zabawa. Jak ktoś nie mógł czegoś jeść, to po prostu nie jadł, bez opowiadania wszystkim o swoich jelitach. Jak ktoś nie mógł pić, to po prostu nie pił. Jak czegoś nie lubił, to brał co innego. Informowanie o swoich problemach gastrycznych i wybrzydzanie nie wchodziło w rachubę. Był to nudny czas osób dwupłciowych, bez alergii na gluten, który wynaleziono niedawno i wszyscy są nań uczuleni. Nie znano też śmiertelnie niebezpiecznej laktozy, ale jakoś przetrwaliśmy pożerając ser biały ze śmietaną 100% tłuszczu. No i… nie było WEGETERIAN! Niby byli jarosze, ale nie znaliśmy żadnego i nikt nie wiedział co to i dlaczego ktoś nie może przełknąć schabowego, bo krążyły aż takie historie.
Potem przyszły burze historyczne i w finale zmieniło się wszystko, ale nie na lepsze, a moim skromnym zdaniem, na bardzo gorsze. Niespodziewany kapitalizm pootwierał chciwe dzioby, rozum usnął i zbudziły się upiory. Jak u malarza hiszpańskiego Goi (sprawdzić w Necie), który żył w czasach Inkwizycji (sprawdzić w Necie). Szybko zanikają dobre obyczaje, dobre wychowanie, pewne miłe formy towarzyskie i sztuka konwersacji, którą wyparły komórki, używane nawet w czasie aktów seksualnych i nurkowania, oraz skłonność do żartów sytuacyjnych i ciętych komentarzy, które w dobie hiper wentylacji społecznej uważane są za nie na miejscu, bo zawsze się ktoś obrazi.
Dla mnie katastrofa, bo wychowałam się na Słonimskim i Tuwimie (sprawdzić w Necie), a jednym z ich podstawowych atutów była inteligentna złośliwość. To był wstęp do moich uwag na temat kolacyjek.
Po ostatnich kolacjach, które wydawałam dla bliskich znajomych w małym składzie, żeby spokojnie pogadać. Zapomniałam jakoś, że teraz rozmawia się tylko na 3 tematy: polityka, choroby i wnuki. Jako osoba zdrowa nie jestem zainteresowania opisami kolonoskopii i operacji haluksów, wzdęciami i pobytami na oiomie ciotecznego wujka. Jako osoba bezdzietna w ogóle nie znam się na odbekaniach po karmieniu, platfusie u dzieci średnich, wszach w szkole, bawieniu się najmłodszych chłopców siurakiem i weselu kuzynki za rok.
Siedzę i wychodzą mi oczy oraz rosną uszy. Osoby niegdyś fajne, przez ogólne zaniedbanie tracą połysk i są jak zmatowiałe lustra. Poza tym, w ogóle się nie starają być interesujące. Nie ma już zjawiska „zabawiania kogoś rozmową”. Mężczyźni wolą bredzić o polityce w nastroju katastroficznym. W sumie chętniej by pogadali o chorobach, bo napici jak chrząszcze leżą w pozycji porodowej, pocą się po 6 łiskaczu i mieli by wreszcie coś do powiedzenia. Hemoroidy, wzdęcia (widoczne gołym okiem) sztuczne biodra i kolana, prostata i elegancja oraz rehabilitacja, która o dziwo pomaga, to są tematy „synusiów Mamusi”, więc następuje wymiana szczegółów, panie się dołączają, a ja siedzę i zaczynam żałować, że wreszcie wyleczyłam łąkotkę. W takich razach staję się niemową, bo u gaduły to rzecz niezwykła i czekam, aż zaczną się gościom kleić oczka i zawezwą karoce, żeby ich odwiozły do ukochanych telewizorów i lodówek z tym co lubią naprawdę jeść.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane