Niestety i stety, nie załapałam się na dzikie plaże w Chałupach pokolenia kataryniarzy bo byłam małym dzieckiem. Za to plażowałam w Zielonce na dzikich łachach nad rzeką. Leżało się z rodziną na kocu położnym bezpośrednio na piachu, który właził wszędzie i piło herbatę z termosu, oraz pluskało w płytkiej wodzie łowiąc raki „ na cielęcinę”, czyli kawałek mięsa na sznurku. Czasem po kilka za jednym razem i wrzucało do kubełka z wodą. Dzikie plaże były w latach 60-70 bardzo trendy, bo można się było opalać bez stanika, a nawet majtek. Pamiętajmy, że solaria nie istniały. Nie wiem czemu opalenizna była filarem urody, ale w wakacje osoba, która nie przypominała murzynka Bambo, dotąd się smażyła posmarowana ropą naftową, aż się poparzyła. To był koszt, ale po dwóch dniach rumień schodził i już kusząco się wyginała w białej sukience blondyna – negatyw. Włosy białe, skóra czarna, ubranie białe, itd. Odpowiednikiem takich cud lasek byli analogiczni faceci. Dotąd stali w rozkroku z rękami odstawionymi od tułowia, aż im się wyrównał kolor klaty i boku żeber. Potem tył i znowu ręce nad głową, bo pachy za białe, choć porośnięte jedwabistym włosem. Wieczorem na promenadzie w moim ukochanym Sopocie migały tylko białe koszulki polo i dżinsy z Pewexu, a kto miał, pokazywał białe zęby. Było to jednak rzadkością, bo wszyscy byli nałogowymi palaczami. Ci, co dopiero przyjechali, wyglądali jak chorzy na AIDS i wzbudzali politowanie, dlatego od razu biegli nad wodę i posmarowani specjalnym, śmierdzącym olejkiem trwali nieruchomo do wyskoczenia pierwszych bąbli. W domu, po przekłuciu igłą z nitką, smarowało się ciało zsiadłym mlekiem i siedziało w ciemnym pokoju. Wtedy nikt nie bał się raka skóry i wypalenia collagenu. Żadna z 20 letnich ”murzynek” nie myślała o tym, że za 30 lat będzie pomarszczoną, peruwiańską, staruszką, bo był to czas fascynacji egzotyką, sambą i włoskimi żigolakami, których znało się z Festiwalu Piosenki w Sopocie. Ja kochałam się jako dziewczynka w Adriano Chelentano i wklejałam jego zdjęcia do specjalnego zeszytu. Oczywiście udawałam, że umiem śpiewać po włosku, co do łez radowało moją rodzinę. Jak każde wspomnienie z młodości, wyścig w opalaniu jawi mi się jako coś wspaniałego, choć teraz używam samoopalaczy i na słońce nie wychodzę. To ze strachu przed czerniakiem, nabytego w Stanach, gdzie osoby z towarzystwa powinny być blade jak hrabiny przed wojną i plażują w cieniu.
Dlaczego pomyślałam o dzikich plażach? Dlatego, że jestem nad Zalewem Zegrzyńskim, gdzie w czasach szkoły podstawowej i średniej, plażowałam dziko, w Jachrance i podpływałam łódką typu „bączek” do białych łach, gdzie można było leżeć nago, pod czujnym okiem łabędzi. Zalew jest piękny do teraz, choć podobno woda nie nadaje się do kąpieli. Siedzę pod parasolem na tarasie luksusowego apartamentowca i z przeciwległego brzegu patrzę po latach na ten sam ośrodek w Jachrance i małą plażę, na której na kocach leżą opaleni na czerwono wczasowicze, a może i ja się z nimi smażę? Cudne, de ja vu.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane