To tytuł pięknej piosenki śpiewanej przez moją ulubioną Krystynę Prońko. Nie wiem, czy ją obrazi określenie „Niemen w spódnicy”, ale mi się podoba jak mówią o mnie „Witkacy w spódnicy”.
Ad rem, czyli po łacinie- do tematu. Deszcz, każdy! Od skroplonej mgły, poprzez kapuśniaczki wszelkiego formatu, przez ulewy, do lania jak wiadrem w czasie ostatniej burzy nad Wilanowem. Telewizor przestał działać, jak walnęło 10 metrów od mojego balkonu. Burzy się bardzo boję. Kiedyś byłam z konkubentem (!!!???), co za wulgarne określenie. Czyż nie lepsze – narzeczony, milsze i cieplejsze. Narzeczeństwo może trwać wieki i oznacza, że będzie kiedyś ślub. Zaręczałam się dwukrotnie i nie było ślubu, za to matki i rodziny uspokojone.
Byliśmy, więc w drewnianym domku letnim mojej mamy, wśród bardzo wysokich sosen i brzóz. Upał okropny. Widno, nagle czarno i wichura drzewa słabsze do ziemi przygina. Siedzimy na werandzie zachwyceni aż tu błyskawica okropna. Uciekliśmy do środka, bo nie było żartów. Piekło i nagle huk straszliwy, wystrzał z wielkiej armaty. Naraz półki z ceramiką kabylską spadły wraz szafkami kuchennymi. Zgasło światło. Deszcz o dachówki wali i gra, jak na wielkiej marimbie i znowu huk, piorun wali tuż, tuż. Staliśmy spleceni przerażeniem. Myślałam, że może trafić w dom, bez piorunochronu, o który prosiłam 20 lat. Burza poszła, pomrukując z zadowolenia. Padało normalnie. Wyszliśmy w wielką kałużę na pół trawnika, a 3 metry od domku zwalona 20 letnia brzoza, a pień jak wielki pędzel z setek patyczków. Na szczęście drzewo spadło na ogrodzenie, które wyrwało z podmurówką, a mogło na dom.
Od tego czasu, ze względu na burze, nie nocowałam więcej w domku mamy.
Wracając do deszczu. Lubiła go babcia, która wynosiła przed werandę krzesło, zakładała lekką sukienkę i siedziała w letnim deszczu nie mniej niż godzinę. Wstawała, jak przestawało padać, ale głównie, żeby zapalić. Mama i ja, chodziłyśmy na spacery specjalnie w deszczu, ale z parasolkami. Teraz, jak tylko pada, siadam na jednym z moich dwóch balkonów i słucham tego szurającego, albo bębniącego koncertu i wspominam wszystkie deszcze, które mi się podobały. A najbardziej ulewy w Iwoniczu Zdroju, gdzie od 6 roku życia spędzałam z babcią i na koloniach wszystkie wakacje, do końca studiów, w domu wypoczynkowym „Barburka”.
No i bym zapomniała… U nas zbierało się deszczówkę do miednic podstawionych do rynien i w tej wodzie myło się włosy, które były śliskie, jak ryba. Mówiło się: „śliski, jak piskorz,” ale go nigdy nie widziałam, a ryb sporo. Deszcz rozumiem, nie dziwi mnie i bardzo mi się podoba, jako wodna, szemrząca ściana. Wczorajsza burza przypomniała mi zdarzenie ze zwaloną brzozą i do burz nikt mnie nie przekona, bo to czysta niebiańska łobuzerka.
Przykro nam, ale dodawanie komentarzy jest zablokowane