Dżanus, znaczy Janusz
Jako młoda bardzo osoba, przeczytałam pierwsze opowiadania Janusza Głowackiego , które były sensacją i od razu wiedziałam, że to przełomowy moment w moim guście literackim. Tak nie pisał nikt. Na jego felietony czekałam co tydzień. I nagle, objawienie, „Wirówka nonsensu”. Początek wielkiej kariery. Chciałam bardzo poznać pięknego, rozpiętego do pasa autora, którego widywałam na Krakowskim Przedmieściu w okolicach Bristolu, ale był jak oblegany Malbork, a ja smarkula.
”Kuszenie Czesława Pałka” rzuciło mnie na kolana, a później dobiła arcy-inteligentna powieść „Moc truchleje”, którą on też bardzo cenił.
W międzyczasie „Rejs”. Przed moim wyjazdem do NY, genialna sztuka, „Kopciuch”. O autorze nadal mogłam tylko marzyć. Był znanym dziennikarzem i ekstremalnie przystojnym playboyem a ja studentką ASP. Poznałam go dopiero po latach w NY, w roku 1982 i zupełnie zwyczajnie się zaprzyjaźniliśmy. Śmieliśmy się z tego samego, każde na swój sposób, on jak mruczący wulkan, ja głośno. Pisał mi w książkach zabawne dedykacje W NY można nas było spotkać w polskich restauracjach, gdzie jedząc pierogi, komentowaliśmy sobie rzeczywistość. Czesio Czapliński zrobił nam piękne zdjęcia. Zaprzyjaźniłam się z Jego późniejszą żoną Ewą i na oko trudną córeczką Zuzią. Takie znajomości zawarte w ciekawych czasach są bardzo trwałe. Generał zmusił nas do szukania nowych możliwości i zafundował Stanem Wojennym swoistą szkołę przetrwania, a właściwie specyficzny karnawał w najciekawszym miejscu świata. Nagle byliśmy grupą artystów bez kontaktów zawodowych, za to z perspektywą dania sobie rady w najtrudniejszym miejscu na świecie, na Manhattanie. Udało się dzięki przyjaźniom. Widywaliśmy się bardzo często i pomagaliśmy sobie nie tylko psychicznie.
Z Januszem byliśmy sąsiadami na 11 ulicy w East Village i często piliśmy razem poranne kawy, czasem przychodziłam z własną. Nie było atmosfery paniki, tylko każdy się starał być dobry w swojej dziedzinie. Staliśmy się solidarną grupą i to nas trzymało w pionie. Janusz, prawie z marszu, napisał sztukę o emigranckiej parze artystów, oblężonych przez karaluchy, która była wielkim sukcesem, nie tylko polonijnym. Premiera była w Woodstock. Dramat „Antygona w Nowym Jorku” bardzo jego pozycję ustabilizował. Obie sztuki są wnikliwym portretem biednych emigrantów, którymi w żadnym wypadku nie byliśmy. Janusz stał się wnikliwym obserwatorem, tego co nas wtedy otaczało.
Z sardonicznym uśmiechem słuchał i opisywał dramaty ludzkie, zawsze bez komentarzy. Lakoniczność była jego siłą, a brak kokieterii – znakiem jakości. Wiadomość o Jego śmierci przyjęłam ze zdumieniem. Zrobił mi wielką niespodziankę.
Ze strachem myślę o nagłym rozmnożeniu się przyjaciół Janusza Głowackiego. Po śmierci znanej osoby pojawiają się setki fikcyjnych bliskich znajomych, z czego co najmniej stu twierdzi, że jadło z nim ostatnią wieczerzę i piło ostatnią wódkę. Dobrze jest wtrącić co na spotkaniu mówił . Jak wiadomo, raczej mało.
Janusz przyjaźnił się selektywnie i nie nalegał na kontakty towarzyskie, raczej czekał żeby inni nalegali i też się nie kwapił. Uwielbiałam nasze nowojorskie, zabawne rozmowy, w których często brała udział Ewa, Michał Kott i odwiedzająca nas Agnieszka Osiecka, też bardzo Janusza ceniąca i zaprzyjaźniona. W tej miłej sytuacji postanowiłam sportretować Głowę i spędziliśmy razem dwa razy, po kilka godzin, cały czas żartując. Był świetnym modelem, siedział nieruchomo i komentował, to co robiłam, ale i plotkowaliśmy. Portrety są w bezpiecznym miejscu. Dam je Zuzi, jego córce, którą poznałam jako dziecko i widuję sporadycznie.
Janusz był wrażliwym, miłym facetem z dużą charyzmą i bezlitosnym poczuciem humoru. Nasza przyjaźń, choć lekko rozmyta po naszym powrocie do Polski , była nadal ciepła i pełna zrozumienia. Kiedy napisałam swoje poradniki astrologiczne, wydane hucznie przez Twój Styl i nawiązałam stałą współpracę z Playboyem, spotkałam Janusza w Czytelniku. Jedliśmy obiad, a on powiedział, że dopóki nie napiszę powieści, to nie będę pisarką. Ani poradniki, ani felietony nie pomogą. Za pół roku wręczyłam mu swoją powieść autobiograficzną, „Hania Bania”, która go bardzo ucieszyła. Mailowaliśmy i smsowaliśmy, zapraszaliśmy się na promocje kolejnych książek i zawsze, jak wtedy w NY było spokojnie i serdecznie.
Wzdycham jak parowóz, gdy tylko sobie przypomnę co się stało. Strasznie mi smutno, choć wierzę w życie pozagrobowe, co by kto nie gadał. Większość moich przyjaciół już tam jest.
Ostatni raz jedliśmy obiad w Czytelniku, całkiem niedawno.